Bogato ilustrowana edycja dziennika jest idealną lekturą na świąteczny czas, Leopold Tyrmand zaczyna swoją historię 1 stycznia 1954 roku:
"Rano raz jeszcze ukorzyłem się przed Bogiem. W imię Boże rozpoczynam ten dziennik, jak zawsze to robię z racji świąt, początków, rocznic i innych powodów do metafizycznych sentymentów, rozrzewnień i w ogóle przy każdej okazji, jaka się do tego nadaje. Okazje są dwie. Data. I - w imię Boże, zacznijmy wreszcie ten dziennik!".
Pisarz powadzi nas przez swoje zimowe dni spędzane w stolicy:
"Mróz dochodzi do dwudziestu pięciu stopni w ciągu dnia. Ludzie wędrują po mieście śmieszni i okutani. Każdy naciąga na siebie, co tylko ma. Nikt, nawet najprzystojniejsza kobieta, nie wygląda dziś na ulicy ładnie. Czekanie na tramwaj czy trolejbus jest w tych warunkach męczeństwem. Wydaje mi się, że jeśli Warszawa zdobędzie się kiedyś na zbrojne wystąpienie przeciw regime'owi, to rewolucja zrodzi się w taką pogodę na przystankach. Dzika nienawiść płonie w oczach czekających godzinami na autobus na widok limuzyn komunistycznych dygnitarzy, takiej nienawiści nie zauważyłem nigdy we wzroku bezrobotnych spoglądających na auta milionerów."