Przed piątkową premierą w Operze Narodowej trudno komuś z zewnątrz poznać podczas prób kształt rodzącego się przedstawienia. Przede wszystkim nie zakończył się montaż specjalnego basenu, który całą scenę wypełni wodą.
– To będzie spektakl diametralnie odmienny od tego, co do tej pory zrobiłem – mówi "Rz" Mariusz Treliński. – Przy "Latającym Holendrze" moja "Turandot" czy "Traviata" to wystawne widowiska. Mamy tylko wodę, całą narrację budujemy z mgieł, odbić, refleksów, jak w malarstwie Brytyjczyka Turnera.
– Staram się, by każdy mój projekt scenograficzny różnił się od poprzedniego – dodaje Boris Kudlička. – Zawsze z Mariuszem długo dyskutujemy, nim wykrystalizuje się kształt naszej inscenizacji. Muzyka Wagnera jednak bardzo mnie inspiruje, podpowiada pomysły, więc tym razem pracowaliśmy bardzo szybko.
Powstały w 1841 r. "Latający Holender" to romantyczna historia osnuta na kanwie średniowiecznej legendy o Ahaswerze, Żydzie Wiecznym Tułaczu. Tytułowy bohater jest żeglarzem, od stuleci błąkającym się po morzu. Raz na siedem lat może przybić do brzegu, by znaleźć kobietę, której miłość wyzwoliłaby go od cierpień. Żadna nie dochowała mu wierności.
– Nadrabiamy zaległości i po latach znów wprowadzamy utwór Wagnera na scenę Opery Narodowej – wyjaśnia dyrektor Waldemar Dąbrowski. – Mam nadzieję, że sprostamy niezwykłemu wyzwaniu.