– Wagner nie tylko stworzył integralny dramat muzyczny, ale zaklął też w swoich operach czas: w wielu momentach go zatrzymuje. Duet, podczas którego protagoniści „Latającego Holendra", Senta i Holender, wzajemnie się obserwują, komentując to, co widzą – trwa 4 minuty. Akcja jest zawieszona, i siła obrazowania musi być gigantyczna. To piekielnie trudne. Szukałem takich momentów w moich wcześniejszych spektaklach. Znalazłem w „Madame Butterfly". Gdy główna bohaterka oczekiwała na przyjazd Pinkertona, na horyzoncie płynął duży statek skontrastowany z małym dzieckiem. Stworzyłem ten obraz nieświadomie. Dopiero całkiem niedawno zrozumiałem, że właśnie dzięki niemu czas stanął. Muzyka płynęła, znaleźliśmy się w innym wymiarze. Podniośle mówiąc: dzięki takim przeżyciom opera jest ostatnim miejscem, gdzie w zetknięciu z mitami i archetypami możemy doświadczać metafizyki.
Dlaczego „Latający Holender"?
To genialny utwór na start — pierwszy wielki utwór wagnerowski. Rzadko zdarza się taka skala możliwości w operze, tak głęboka i piękna muzyka z niesamowitym librettem, które wydaje się być bardzo współczesne. Do tej pory „Latający Holender" był rodzajem przypowieści o mistrzu, artyście — patetyczną, jak „Mistrz i Małgorzata". To mnie absolutnie nie interesuje. Dla mnie to opowieść o niemożliwości, jest w tym jakiś smutek, albo zawarta w tym opowieść o kryzysie męskości. Holender jest mężczyzną, który w żaden sposób nie chce nigdzie zakotwiczyć. Ilu takich jak on próbuje raz na siedem lat zawinąć do portu, ale nigdy w nim nie zostaje.
Nie tylko dlatego Senta popełnia samobójstwo.