Nowy kwartet Ala Di Meoli przyjechał do Polski na trzy koncerty w cyklu Era Jazzu. Pierwszy zagrał w przepełnionym warszawskim klubie Palladium, wyprzedanym na kilka dni wcześniej. Dziś zagra w Poznaniu, jutro w Łodzi. Koncert wskrzesił instytucję „konika", bo pod klubem kilka osób oferowało bilety po wyższych cenach.
Al Di Meola należy bowiem do najpopularniejszych w Polsce jazzmanów gwarantując pełne sale. Gitarzysta gra efektownie, stworzył oryginalne brzmienie, ma sprawdzony repertuar z pogranicza jazzu i world music. To mocne atuty, żeby dać świetny koncert. Mocne i słabe zarazem, jeśli po kilkunastu minutach uważny słuchacz mógł się przekonać, że Al Di Meola powtarza zgrane chwyty, a jeden utwór jest podobny do drugiego jak dwie krople wody.
Gitarzysta zasiadł na scenie przed szeroko rozłożonym zestawem nut. To by znaczyło, że wykona nowe kompozycje. Trudno było jednak to stwierdzić, bo kto pamięta ostatnie koncerty gitarzysty bądź jego płyty, żadnych nowych melodii, które wpadłyby w ucho, nie stwierdził.
Meola stał się więźniem schematu i własnej wirtuozerii. Biegłość w gitarowych akordach nie prowadziła do niczego poza lawiną dźwięków. Uznanie dla sprawności jego dłoni to jedyne uczucie poza zawodem, irytacją i znużeniem. Jeśli ciekawsze od gitarowych były akordy akordeonu Fausto Becalossiego, to już świadczy o kondycji twórczej Meoli. To akordeonista był najjaśniejszym punktem zespołu. Drugi gitarzysta Kevin Seddiki tylko wtórował liderowi zagęszczając fakturę muzyki, a perkusista Peter Kaszas wydawał się być z innej bajki.