Intencje Prokofiewa, który w 1941 roku rozpoczął komponowanie opery według powieści Lwa Tołstoja, były jasne. Owszem, kierowała nim chęć przeniesienia na scenę arcydzieła literatury rosyjskiej, ale ta praca, prowadzona w latach walki z hitlerowskim najeźdźca, nabrała szczególnej wymowy.
W scenie wojennej narady marszałek Kutuzow zastanawia się, czy oddać Moskwę nieprzyjacielowi, śpiewając: „Rosja nie przywykła poddawać się, naród w walce obroni wolność. Przywrócimy spokój Ojczyźnie i pokój innym narodom". Słowa te odnosiły się wówczas nie tylko do wojny 1812 roku. A gdy w finale – po wypędzeniu Francuzów – lud rosyjski sławi swego wodza: „Prowadził nas feldmarszałek, prowadził do sprawiedliwej walki o nasz kraj", to wiadomo, że należałoby feldmarszałka zamienić na generalissimusa Stalina.
Ponad pół wieku po powstaniu „Wojny i pokoju" mistrz kina Andriej Konczałowski, inscenizując „Wojnę i pokoju" dla Teatru Maryjskiego uczynił wszystko, by ukazać niezłomnego ducha wielkiej Rosji i silę jego niezwyciężonego ludu. Część pierwsza widowiska, ukazująca miłosne rozterki bohaterów powieści Tołstoja, jest tylko wstępem do tego, co dzieje się później. Po scenie maszerują oddziały żołnierzy, toczone są armaty, łopocą sztandary: rosyjskie, rzecz, jasna, bo te zdobyczne francuskie są rzucane do stóp wodza.
Prokofiew napisał monumentalne dzieło, idąc zresztą śladami swoich poprzedników. Rosyjscy kompozytorzy wyspecjalizowali się bowiem w wielkich, operowych freskach historycznych, by wspomnieć arcydzieła: „Borysa Godunowa" i „Kniazia Igora". „Wojna i pokój" też do nich należy, ale w tej operze jest nie tylko rozmach, ale także subtelność i liryzm, co łatwo dostrzec w różnorodnej i pełnej niuansów tkance muzycznej. Dobrze, że nie zapomniał o tym Walery Giergiew prowadząc orkiestrę Teatru Maryjskiego.