„David Bowie jest na emeryturze. Wątpię, by jeszcze kiedykolwiek występował i nagrywał" – kiedy dwa lata temu Paul Trynka, jeden z biografów artysty (jego książka „Star Man. Człowiek, który spadł na ziemię" ukaże się po polsku pod koniec kwietnia), ogłosił taką wiadomość, do wielu fanów dotarło, że piosenkarz na dobre zasmakował w życiu z dala od sceny. W liście otwartym słuchacze idola napisali: „Teraz, gdy Lady GaGa wydaje następny pop-pastisz, jesteś nam potrzebny jak nigdy". Co za ironia. Przecież w latach triumfów Bowiego okrzyknięto go mistrzem muzycznych stylizacji. To on przeciwstawił miękką, zmienną tożsamość gwiazdy pop twardym wymogom rockowej autentyczności. W ciągu trwającej niemal pół wieku kariery konstruował i uśmiercał swoje medialne persony. Demaskując rockowe utopie, zapowiedział nadejście punka, ale też przygotował świat na sukcesy Madonny i Lany del Rey.
8 stycznia, w dniu 66. urodzin, miał premierę wideoklip utworu „Where Are We Now?" i artysta zapowiedział nową płytę. I ponownie świat oszalał. Właściwie dlaczego? Ostatnim prawdziwie spektakularnym sukcesem w karierze Brytyjczyka był album „Let's Dance" z 1983 roku – późniejsze krążki, nawet te udane, jak „Heathen", już nie poruszały masowej wyobraźni. Z tronu Bowiego strąciła rosnąca dynamika popowej konsumpcji. Eksces i skandal spowszedniały, a starzejącemu się mistrzowi walka o chwilę uwagi przychodziła z coraz większym trudem.
Dziś Bowie wraca nie jako kreator nowej mody, ale jako mit, którego współczesna kultura potrzebuje. Na „The Next Day" pokazuje się jako starzec rock'n'rolla, który niczego i nikomu nie musi nic udowadniać. Zawsze o krok za prawdziwą awangardą, ale kilka długości przed modą, Bowie był niczym barometr nadchodzących zmian. Tym razem wie, że zapotrzebowanie na mędrców rocka stale rośnie. W jego nowych piosenkach nie ma ambicji gonienia za modami, brzmieniami, tematami. Większość piosenek napędzana nieco staroświeckimi gitarowymi riffami mogłaby zostać nagrana w latach 70. Ale słucha się ich z dużą przyjemnością.
Historia Dawida Bowiego to historia popkultury, nic dziwnego, że to jeden z najlepiej opisanych twórców rocka. Są książki o biseksualności Bowiego, modzie, a nawet monografia albumu „Low" z 1977 roku. Istnieje „The Complete David Bowie" Nicholasa Pegga. „David Bowie: A Chronology" to kalendarium powstałe dla tych, którzy chcieli wiedzieć dokładnie, gdzie przebywał Bowie od 19 listopada 1971 roku do 12 lutego 1983 roku, Marc Spitz napisał biografię Anglika na miarę dzisiejszych czasów, bez wchodzenia w muzyczne szczegóły, akcentując za to historię samego artysty i jego otoczenia. „Wielu czuje się naprawdę opuszczonych przez Davida Bowiego. Miał w zwyczaju porzucanie ludzi bez tłumaczenia swych decyzji, na zawsze pozostawiając ich rozważaniom na temat tego, czym zawinili. Na zawsze – lub do czasu, gdy w środku nocy budził ich telefon lub gdy dostawali e-mail z zaproszeniem do rozmowy lub współpracy albo też z prośbą o znalezienie białej wiedźmy, która dokona oczyszczenia basenu".