Przyjemnie było patrzeć na Dave'a Gahana, który śpiewając z wielotysięcznym chórem „Walking In My Shoes" uśmiechnął się beztrosko, bo widać było, że poczuł się na warszawskim stadionie jak w domu. Jeszcze sympatyczniej, gdy kończąc „Enjoy The Silence" zbliżył się do Martina Gore'a. Spojrzeli sobie prosto w oczy, a na ich twarze wstąpiła radość, na co podczas poprzedniego koncertu w Warszawie nie było szans, bo Gore spojrzenie rozmazane miał alkoholem. Teraz Dave przyłożył ucho do gitary kolegi i bawił się beztrosko gałką instrumentu, jakby chciał go wyłączyć i naprawdę usłyszeć tytułową ciszę.
Nie było na to szansy. Ani przez chwilę. Zwłaszcza podczas "Enjoy The Silence": wszyscy fani śpiewali hymniczny przebój Depeche Mode. To był jeden z tych momentów, kiedy na plecach czuje się wyjątkowe mrowienie.
Grają rocka
Fantastycznie przyjęto również „Personal Jesus". Tym razem trio rozpoczęło go wolno, jak przystało na bluesa. Z czasem rytm stawał się coraz szybszy, aż można było pomyśleć, że to koncert hard rockowej formacji, zwłaszcza gdy piekielnie mocne solo zagrał austriacki perkusista Christian Eigner.
To bliski współpracownik i współkompozytor Gahana, a jego obecność zmieniła oblicze muzyki Depeche Mode. Grube pałki w jego dłoniach były jak maczugi, którymi dudnił w bębny nadając electropopowej dotąd muzyce zespołu rockowe brzmienie. Zagrane jako pierwsze podczas wieczoru, awangardowo brzmiące elektroniczne chroboty z „Welcome To My World" należały do rzadkości. Długie sekwencje koncertu wypełniło bombardowanie fanów nowymi aranżacjami „Precious", „Black Celebration" czy „Barrel of A Gun". Ktoś kto dawno nie słyszał Depeche Mode miałby minę jak ukryty za czarnymi okularami Andy Fletcher, którego kamienna twarz nie wyrażała żadnych emocji. Czasami podnosił ręce z nad klawiatury, dając znak do chóralnego śpiewu.