Premiera Chłopów w Gdyni

O musicalu „Chłopi” i tworzeniu muzycznego teatru z reżyserem Wojciechem Kościelniakiem rozmawia Jacek Cieślak

Publikacja: 07.09.2013 12:14

Prapremiera musicalu Chłopi Wojciecha Kościelniaka z muzyką Piotra Dziubka odbyła się 6 września w T

Prapremiera musicalu Chłopi Wojciecha Kościelniaka z muzyką Piotra Dziubka odbyła się 6 września w Teatrze Muzycznym w Gdyni

Foto: materiały prasowe

„Chłopi” mają admiratorów, ale i licznych przeciwników. Co pana skusiło do zrobienia musicalu opartego na powieści Reymonta?

Wojciech Kościelniak:

Zdecydowałem się budować własną muzyczną tożsamość poprzez wystawianie najciekawszych pozycji polskiej literatury. Już choćby z tego względu trudno było nie wziąć pod uwagę „Chłopów”. Kilka lat temu przeczytałem tę książkę ponownie i zaskoczyło mnie, że aż prosi się ona o sceniczną adaptację. Bywa tak, że są wspaniałe powieści lub opowiadania, jednak tak rozlewne, że nie ma w nich materiału na teatralne postaci, sceny zbiorowe, choreografię, muzykę i piosenki. Tymczasem „Chłopi” dają fantastyczną pożywkę dla musicalu. Mamy sceny w karczmie i na weselu, co pozwala pokazać barwny kostium. Przeważająca jednak część jest naturalistyczna, oparta na brutalnych opisach wsi. Wspaniale napisane dialogi wyrażają konflikty. Gwara uwzniośla język potoczny i sprawia, że to, co zwykłe, brzmi niezwykle. Kłótnia o ziemię i kobietę zyskuje wymiar spraw fundamentalnych. Otrzymujemy metaforę polskości, naszych relacji – tego, jak się do siebie odnosimy. To nasz portret niewyidealizowany, dlatego mam wrażenie, że ciekawy nie tylko dla Polaków. Widzę analogię między Reymontem a Dostojewskim: Dostojewski pragnąc być pisarzem na wskroś rosyjskim, stał się pisarzem światowym. W „Chłopach” poprzez Lipce opisany jest cały świat. Nie przez przypadek Reymont dostał Nagrodę Nobla. Mam skromną nadzieję, że po obejrzeniu mojego spektaklu choćby kilka osób sięgnie po książkę i przekona się, że nawet opisy przyrody są wspaniałe.

Który z wątków powieści wydał się panu najbardziej współczesny?

Dla mnie ważne są relacje człowieka ze światem przyrody. Jesteśmy świadkami dorastania ludzi do mądrości i doskonałości natury, która pokazuje, kto może przetrwać. W naturze nie ma sentymentów, dobra i zła. Silniejszy wygrywa, słabszy przegrywa. Ten, kto ma za dużo empatii, musi nauczyć się odmawiać. Ale jednocześnie ktoś, kto liczy się tylko ze sobą, wcześniej czy później zostanie odrzucony przez zbiorowość. To wszystko jest ukryte w powieści. Trzeba ją umieć czytać i widzieć coś więcej. Staram się z moimi spostrzeżeniami dotrzeć do widza.

Proza Reymonta zyskała dzięki transformacji po 1989 r. Miłość i ludzie znowu są na sprzedaż, a bogactwo daje złudną nadzieję, że można zatrzymać upływ czasu. Nie starzeć się.

„Chłopi” pozwalają postawić też inne pytania: kto w naszej wsi ma realną władzę? Kto w naszej wsi jest celebrytą? Można się przyjrzeć Kościołowi, bo Reymont pisze w taki sposób, że nie jest to spojrzenie stronnicze, tylko bliskie życia, rzeczywistości.

Pod koniec września pokaże pan z kolei we wrocławskim Capitolu „Mistrza i Małgorzatę”, musical o świecie opuszczonym przez Boga, w którym interweniować musi diabeł.

Ciekawe wnioski płyną z powieści Bułhakowa: najskuteczniej ze złem walczy zło, które w tej paradoksalnej sytuacji przestaje być tak negatywne, jak by mogło się wydawać. Bułhakow napisał powieść w taki sposób, że Wolanda nie tylko lubimy, ale i szanujemy. To bardzo aktualne. Nie da się dziś łatwo żyć według żadnej ideologii i Szatan z „Mistrza i Małgorzaty” jest dla mnie nośnikiem tej prawdy. Każdy musi znaleźć swoją drogę w życiu i nie da się być świętym. Jednocześnie mam wrażenie, że prawdziwa szlachetność, niekłamana wielkość i pokora wzbudzają u Szatana szacunek. Niestety, jest on samotnym podróżnikiem, który nie ma szans znaleźć w ludzkim świecie partnera. Z kolei Jeszua Ha-Nocri w przedziwny sposób nie może być bohaterem całej książki, choćby dlatego, że bywa przewidywalny. Nawet Piłat to postać bardziej złożona, przez co ciekawsza. Choć niewątpliwie Joszua jest rewolucjonistą, który stara się zmienić świat, korzystając z dostępnych sobie środków. Dziś moglibyśmy powiedzieć, że to prekursor Gandhiego.

Od dawna współpracuje pan z kompozytorem Piotrem Dziubkiem.

Piotrek potrafi opowiedzieć muzyką więcej niż ja słowem. Poszerza rozumienie spektaklu. Tworzy dodatkową narrację, dopowiada sens powieści, którego nie da się wyrazić w trzygodzinnym przedstawieniu. Czasami wspiera główny temat, czasami działa w kontrze, innym zaś razem oświetla wątki z nieoczekiwanej strony. Chodzi o konstrukcję scen. Jeśli jest liryczna lub sentymentalna, utrzymana w podobnym tonie muzyka nie zadziała. Będzie nudna, przewidywalna. Libretto powstaje co najmniej rok przed premierą. Moje zadanie polega na takim wymyśleniu scenariusza, żeby były w nim zalążki pomysłu na muzykę, piosenki i scenografię. Współpracownicy mają całkowitą wolność, mogą zmieniać moje pomysły, ale wszystko musi się mieścić w pewnych ramach. Nie błądzimy w nieokreślonej przestrzeni. W drugim rzucie powstają teksty piosenki i muzyka. Potem dajemy sobie kilka miesięcy, żeby spojrzeć na nasz projekt z dystansu, żeby ustrzec się błędów.

Polski teatr muzyczny zaczął kopiować amerykańskie musicale, a pan zdecydował się na wystawianie arcydzieł polskiej prozy.

Czułem, że próba zrobienia musicalu amerykańskiego skazana jest na wtórność. Nigdy nie zrozumiem lepiej bohaterów „West Side Story” niż Amerykanie, polscy aktorzy zaś nie zastepują lepiej niż amerykańscy, bo pewnych umiejętności nabywamy przez pokolenia. Mogłem zatem być epigonem albo spróbować się zbuntować i pójść drogą musicalu europejskiego, opartego bardziej na teatrze dramatycznym niż na tańcu. Zastanawiając się, co może być moją siłą, doszedłem do wniosku, że najwięcej wiem o Polsce i Polakach, gdyż jestem Polakiem. Dużo wiem o naszej zaściankowości, bo mam ją w sobie. Trzeba mówić o sobie w taki sposób, jak pisał Gombrowicz: uczciwie, szczerze. Nie naśladować innych, tylko starać się w naturalny sposób uczynić wartość z tego, jacy naprawdę jesteśmy.

Powiedział pan, że wszedł do teatru muzycznego kuchennymi drzwiami: będąc aktorem dramatycznym, zaczął pan reżyserować muzyczne spektakle w szkole teatralnej.

Śpiew towarzyszył mi od zawsze. W liceum grałem na gitarze. Potem brałem udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, który we Wrocławiu był wydarzeniem, zająłem w konkursie drugie miejsce. Festiwal był dla mnie ważny, bo w piosenkowej formie mówił o rzeczach najważniejszych. Jednocześnie fascynowałem się amerykańskim musicalem. Pierwszy spektakl, jaki wyreżyserowałem, to był „Rybi puzon” w wykonaniu Konrada Imieli. Podobał się widowni i miał dobre recenzje, więc dyrektor Roman Kołakowski powierzył mi reżyserię finału wrocławskiego przeglądu. Tak powstał „Księżyc frajer” złożony z piosenek Jaremy Stępowskiego, za który dostałem Nagrodę im. Aleksandra Bardiniego. Przyznała mi ją m.in. Agnieszka Osiecka. Złapałem Pana Boga za nogi. Z połączenia tych wszystkich zdarzeń i upodobań powstało to, co dziś robię. Żałuję tylko, że nie studiowałem reżyserii. Pewnie gdybym przeszedł normalną szkołę, popełniłbym mniej błędów. Mając rodzinę, nie mogłem jednak rezygnować z etatu w teatrze dramatycznym.

We wrocławskim Teatrze Polskim grał pan w spektaklach najwybitniejszych reżyserów: Lupy, Jarockiego, Grzegorzewskiego.

To okazało się decydujące. Od dawna była we mnie tęsknota do reżyserii. Były to jednak emocje nieokreślone. O ile pamiętam, bardziej zależało mi na atrakcyjności formalnej niż wadze przekazu.

Współpraca z wybitnymi reżyserami, która przydarzyła się w ciągu dwóch sezonów, sprawiła, że zobaczyłem teatr mówiący o niezwykle ważnych sprawach osobistych. Języki były różne, ale powód reżyserowania – wspólny. Dotarło do mnie, że mogę próbować mówić od siebie, rozmawiać z ludźmi poprzez scenę. Z czasem przybrało to formę życiowej konieczności. A kiedy sztuka staje się koniecznością, nie ma znaczenia brak pieniędzy. Robi się teatr z dwóch patyków, bo jeśli nie powiem tego, na czym mi zależy, udławię się sobą.

Sylwetka:

Wojciech Kościelniak, reżyser, aktor

Należy do najważniejszych postaci polskiego teatru muzycznego. Jego największym osiągnięciem jest musical „Lalka" wg powieści Prusa. Wyreżyserował „Ferdydurkę", „Operetkę", „Hallo Szpicbródka", a także widowiska inspirowane twórczością Kaczmarskiego, Grechuty, Ciechowskiego. Były szef Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Jako aktor dramatyczny Teatru Polskiego we Wrocławiu wystąpił w spektaklach Grzegorzewskiego, Jarockiego i Lupy.     —jc

„Chłopi” mają admiratorów, ale i licznych przeciwników. Co pana skusiło do zrobienia musicalu opartego na powieści Reymonta?

Wojciech Kościelniak:

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"