Być sobą, a nie synem ojca

Z Krzysztofem Szpilmanem, o fascynacji Japonią i o tym, jak komunizm trafił ?do Chin, rozmawia Jacek Marczyński.

Publikacja: 23.03.2014 09:12

Krzysztof Szpilman, historyk, profesor Uniwersytetu Kyushu Sangyo przy fortepianie ojca, Władysława

Krzysztof Szpilman, historyk, profesor Uniwersytetu Kyushu Sangyo przy fortepianie ojca, Władysława – kompozytora i pianisty

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Rz: Warszawiak z brytyjskim obywatelstwem i profesor Uniwersytetu Kyushu Sangyo tłumaczy na polski japońskich pisarzy zafascynowanych Chinami. Przyzna pan, że to niezła łamigłówka. ?Od czego zaczniemy jej rozplątywanie?

O książce


Krzysztof Szpilman:

Od stwierdzenia, że kultura chińska i japońska bardzo są do siebie zbliżone. Nas nie dziwi, że Henryk Sienkiewicz napisał „Quo vadis" o starożytnym Rzymie, bo przyznajemy się do tego kulturowego dziedzictwa. Podobną sytuację mamy w przypadku związków japońsko-chińskich.

Europejski czytelnik nie zrozumie jednak, dlaczego opowieści o poecie, który został tygrysem, czy o człowieku-byku tłumaczone przez pana mają chińskie, a nie japońskie korzenie.

Ich akcja toczy się w Chinach, ale dla Japończyków są to bohaterowie bliscy. Proszę pamiętać, że cała cywilizacja japońska oparta jest na chińskim dorobku. Stamtąd Japończycy przejmowali pismo, literaturę, filozofię, architekturę, system polityczny. Dopiero współcześnie nastąpiło rozluźnienie więzów, tak zresztą jak my dzisiaj już nie interesujemy się łaciną. We współczesnej Japonii wiedza techniczna jest ważniejsza od literackiej, nastąpiło odejście od starej literatury, nawet tej sprzed półwiecza, jej język stał się w znacznej części niezrozumiały dla młodego pokolenia. Ryunosuke Akutagawa i Atsushi Nakajima, których przetłumaczyłem, żyli na przełomie XIX i XX wieku, byli więc kształceni w tradycji chińskiej, ale też i w europejskiej, bo wówczas Japonia otworzyła się na świat zachodni. Nastąpił czas modernizacji, japońskie elity zaczęły czytać tę samą literaturę co my w Europie. W tych opowiadaniach widać już jej wpływy.

Pana droga do Japonii była długa i kręta.

Z Polski wyjechałem w 1969 roku zaraz po maturze, którą, muszę się przyznać, zdałem z poprawką z rosyjskiego.

Czy decyzja o wyjeździe była spowodowano atmosferą po Marcu 1968 roku czy wyrazem młodzieńczego buntu?

Emigranci marcowi dostawali bilet w jedną stronę, ja miałem półroczny paszport jednorazowy, a pan z MSW napisał: „odwiedziny na dwa tygodnie". Chciałem wyjechać z raju do piekła kapitalistycznego, a przede wszystkim uniezależnić się od rodziców. Być sobą, a nie synem Szpilmana.

Tak to przeszkadzało?

Jeśli człowiek jest znany, bo czegoś sam dokonał, sława jest uzasadniona. Ja raczej czułem zawstydzenie, kiedy mówiono o mnie: syn Szpilmana.

Czy ojciec opowiadał o swoich wojennych przeżyciach?

Jestem niespokojnym duchem, sprawiają to geny rodziców i dziadków

Do trzynastego roku życia nie wiedziałem nic. Kiedy pytałem, dlaczego nie mam dziadków ze strony ojca, padała krótka odpowiedź, że zginęli w czasie wojny, i to mi wystarczało. Ojciec nie starał się zresztą być partnerem do poważnych rozmów, może dlatego, że była między nami duża różnica wieku. Miał ponad 40 lat, gdy się urodziłem. Przywykłem też, że inni ojcowie grali z synami w piłkę, a mój grał na fortepianie. I pewnego dnia znalazłem na strychu stare „Przekroje" z książką ojca drukowaną w odcinkach.

Kiedy pan przeczytał te wspomnienia, nie chciał pan o nic zapytać ojca?

Czułem, że nie chciał rozmawiać o swoich wojennych przeżyciach, zwłaszcza z dziećmi. Natomiast, gdy przyjechałem po raz pierwszy do Polski w 1992 roku, sam, ku mojemu zaskoczeniu, zaczął wracać do wspomnień. Nurtowało go pytanie, dlaczego przeżył on, a nie inni, jakby miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Muszę też przyznać, że historia  rodziny wróciła do mnie poprzez film Romana Polańskiego. Gdy czasami myślę o moich dziadkach, przed oczami stają mi kadry z „Pianisty".

Gdy w 1969 roku dostał pan paszport, rodzice nie próbowali pana zatrzymać?

Wiedziałem, że zgodzą się na wszystko, co postanowię. Wyjechałem z paroma dolarami do Anglii i natychmiast zacząłem załatwiać możliwość zostania tam. Wydaje mi się, że rodzice nie wyobrażali sobie, że rzeczywiście zostanę na Zachodzie. A ja chyba też nie miałem pojęcia, że tak łatwo wszystko pójdzie.

Miał pan konkretne plany?

Nie, co prawda od młodzieńczych lat interesowałem się Dalekim Wschodem, ogromne wrażenie wywarł na mnie „Rashomon" Akiry Kurosawy i zacząłem uważać, że Japonia musi być bardzo ciekawym krajem. W 1964 roku ojciec pojechał tam na koncerty i wrócił z niezwykłymi prezentami. Potem była olimpiada w Tokio, co też podsycało moje zainteresowania. Nim zacząłem studia w Anglii, pracowałem razem z instruktorem judo i zacząłem chodzić do niego na zajęcia. Ten sport mnie wciągnął, rozpocząłem poważne treningi, ale po paru latach zdałem sobie sprawę, że judo nie wypełni mi życia w całości, i postanowiłem nauczyć się języka japońskiego. Okazało się, że zdeterminował on moje życie. Nie jestem co prawda japonistą, tylko historykiem, ale moja specjalność to nowożytna historia Japonii.

Bawi się pan jednak w tłumacza.

W Anglii po studiach pracowałem w Radzie Miejskiej Londynu. Było to dołujące zajęcie, więc dla poprawienia nastroju chodziłem po antykwariatach. Pewnego dnia natrafiłem tam na książkę Atsushi Nakajimy i na tej lekturze zacząłem uczyć się japońskiego. Towarzyszy mi więc od początku, wtedy też zrozumiałem, jak wiele Japończycy zawdzięczają Chinom, skąd pochodzi ich słownictwo. Chińskim znakom Japończycy często nadawali potem nowe znaczenie i tak przetworzone wracały do kraju swego pochodzenia. Słowo „komunizm" w języku chińskim zostało przejęte od Japończyków, którzy w XIX wieku zaczęli tłumaczyć pojęcia zachodnie na japoński. Można to było robić albo anektując zachodni termin, tak jak my uczyniliśmy choćby ze słowem „radio", albo też stworzyć jego rodzimy odpowiednik „odbiornik". Tak postępowali Japończycy, tworząc nowe kombinacje starych znaków. A ponieważ posługiwali się klasycznym pismem chińskim, Chińczycy szybko je przyswajali.

Pan dużo podróżował po świecie, nim dotarł do Japonii. Był pan niespokojnym duchem?

Wierzę, że ciągle nim jestem.

Ma pan to po ojcu, albo i po matce, która nadal jest niesłychanie aktywną kobietą.

Albo są to geny dziadków, jeden z nich przeżył 12 lat na katordze, był w więzieniu za sanacji i w obozie koncentracyjnym w czasie wojny, a zmarł, mając 93 lata.

Co zadecydowało, że w końcu zamieszkał pan w Japonii?

Sprawiła to kobieta. Po raz pierwszy pojechałem tam, by uczyć się języka, ale uświadomiłem sobie, że muszę mieć  formalne studia, i dostałem się na japonistykę na Uniwersytecie Londyńskim. Potem postanowiłem zrobić doktorat w USA, gdzie zacząłem pracować jako wykładowca uniwersytecki. Pewnego dnia na konferencji naukowej poznałem moją przyszłą żonę. Po ślubie w 1994 roku postanowiliśmy wyjechać do Japonii.

Znalazł pan tam szczęście?

Jako historyk jestem w środku badań. Materiały źródłowe na temat japońskiej prawicy politycznej ukazały się tam w moim opracowaniu, czego nie dokonałbym, pracując w Ameryce.

Jak Japończycy traktują Europejczyka, który zajmuje się ich historią?

Normalnie, Japonia wydaje się hermetyczna, głównie ze względu na barierę językową. Gdy się ją pokona, okazuje się, że to kraj bardzo otwarty. Spotykałem czołowych polityków, w Anglii takie kontakty byłyby dla mnie niedostępne. Nieprawdą jest też, że w Japonii panuje milczenie na temat ich zbrodni wojennych. Prowadzi się wnikliwe badania, a opracowania są dostępne w księgarniach.

Rzeczywiście jest to społeczeństwo zapracowane i zagonione, jak uważamy?

Absolutnie tak. Panuje wszechobecna mania planowania, co potęguje owo zagonienie. Uczestniczę w dziesiątkach spotkań i narad, bo obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa. Dla nich to naturalne, ja miewam poczucie straty czasu. Ma to jednak i dobre strony, bo wszystko jest dokładnie ułożone, pociągi chodzą punktualnie, jeśli mają minutę opóźnienia, pasażerowie są przepraszani. Życie jest więc bardzo wygodne, choć pozbawione spontaniczności.

Jest miejsce na indywidualność?

Spotka pan mnóstwo niesłychanie zdolnych ludzi, generalnie jednak ten system niszczy indywidualność. Studenci nie zadają pytań, nie chcą rzucać się w oczy, podważać autorytetów. Ale jest też wiele rzeczy uniwersalnych, żony wszędzie są zazdrosne, także w Japonii.

O książce

Zbiór opowiadań dwóch wybitnych pisarzy japońskich tworzących na początku XX w.

Wspólnym wątkiem są Chiny – kraj, który dla Japończyków stanowi przedmiot szacunku oraz źródło wiedzy, nauki i sztuki. Te opowieści o zwartej narracji można zaś czytać na wielu poziomach. Historię o poecie, który stał się tygrysem, czy o człowieku byku mieszają świat realny z fantastycznym. „Uczeń Konfucjusza" przybliża system wartości słynnego chińskiego filozofa. „Opowieść o mistrzu" udowadnia, że świat wirtualny już dawno temu wymyślili Chińczycy. Najbardziej fascynujące i niezwykłe jest jednak opowiadanie „Chrystus z Nankinu".      —j.m.

Kultura
Marina Abramović w Zurychu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Kultura
Pierwszy weekend MSN: 50 tysięcy zwiedzających
Kultura
Lennon po polsku? Na co można pozwolić sztucznej inteligencji?
Kultura
Przyznano jubileuszowe Nagrody POLIN 2024
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
taniec
„Peer Gynt” w Operze Narodowej. Norweski mrok pełen uroku