Reklama
Rozwiń

Orange Warsaw Festival

Warsaw Orange Festival to impreza all inclusive. Oferuje gwiazdy i luksus - pisze Jacek Cieślak.

Publikacja: 16.06.2014 10:05

Kings of Leon zagrali 24 piosenki, bisowali trzykrotnie

Kings of Leon zagrali 24 piosenki, bisowali trzykrotnie

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

W czasach PRL etos rocka tworzył festiwal w Jarocinie: pogo tańczone w kurzu przed sceną, mleko i bułka jako całodzienny posiłek oraz spanie na polu namiotowym, gdzie trzeba było się zmagać ze strażakami i ORMO.

Podczas trzech dni Orange Warsaw Festival 2014, bawiło się z nami ponad 110 tysięcy festiwalowiczów

W nowej Polsce Open'er podwyższył standardy i frekwencję dzięki światowym gwiazdom. Otworzył się na teatr i sztuki wizualne. Ale usytuowane daleko od centrum Gdyni festiwalowe miasteczko wymaga – w zależności od pogody – tolerancji na upał lub deszcze oraz dłuższych dojazdów. Podobnie jak alternatywny Off Festival Artura Rojka w Katowicach.

Warsaw Orange jest festiwalem dla słuchaczy ceniących sobie poza najwyższej klasy doznaniami muzycznymi wygodę i luksus. Na tę imprezę da się wpaść nawet w ostatniej chwili, po długiej szychcie w korporacji, dojeżdżając w kwadrans tramwajem i kolejką. Podobnie jak na niedawnym Impact Festivalu – przeniesionym z warszawskiego Bemowa do Atlas Areny w Łodzi.

Zobacz galerię zdjęć

Muzyki można na Orange Festivalu posłuchać w sterylnych warunkach Stadionu Narodowego. W zasięgu kilkuminutowego spaceru są restauracje sushi oraz wystawne trunki. Jednym słowem – high life, dla tych, którzy kiedyś dla muzyki wybierali się w długą podróż z plecakiem, a teraz są starsi i lubią nocować we własnym łóżku.

Nie oznacza to, że wakacyjne festiwale stracą powab. Mniejsze mają jednak szansę na sprzedanie drogich vipowskich karnetów, które kupują największe korporacje dla swoich gości.

O specyficznej miejskiej widowni przekonała się pierwsza piątkowa gwiazda –The Pixies, herosi amerykańskiej alternatywy. Dali świetny, mocny koncert, ale zgromadzili fanów, którzy pomieściliby się w Stodole. Dopiero Queens Of The Stone Age doświadczyli przepięknego widoku, gdy z minuty na minutę przez bramy stadionu przybywały tysiące fanów płynących jak rzeka wprost przed scenę.

Zanim skończyli grać hity z najnowszego albumu – w tym „I Sat By The Ocean" – płyta stadionu zapełniła się w imponujący sposób. Starszy szlagier „Make It Wit Chu" celebrowali już z poczuciem pełnej satysfakcji, którą daje tylko wysoka frekwencja.

Triumf Kings of Leon

Jednak największą osiągnęli Kings of Leon – główna piątkowa gwiazda. Poprzednia trasa grupy skończyła się niemal katastrofą: wokalista Caleb Followill robił wrażenie człowieka mającego ochotę wyłącznie na resocjalizację.

Teraz, gdy w perspektywie scen rozświetliło się logo zeszłorocznej płyty „Mechanical Bull" – kwartet grał „Supersoaker" dynamicznie, świeżo i precyzyjnie. A Jared Followill to obecnie jeden z najlepszych basistów na świecie. Świetne przyjęcie publiczności wyrażało się ciągłymi owacjami, na które odpowiedzią były aż 24 piosenki, w tym potrójny bis i finałowe „Sex On Fire".

Snoop Dogg w formie

Konkurencję Kings of Leon robił Snoop Dogg. Hiphopowy gwiazdor ogłosił w 2012 r., że staje się rastafarianem i będzie grał reggae. Ta przemiana okazała się tylko happeningiem, a Dogg nie porzucił rapu, który wychodzi mu najlepiej.

Potwierdził to już na początku motyw „Still" Dr. Dre. Raper grał swoje nowsze i starsze utwory, nie zapominając o hitach, również tych, w których pojawiał się gościnnie – jak przebojowe „Wiggle" z tegorocznej płyty Jasona Derulo. Warto pochwalić jakość dźwięku. Basy, sample, żywa perkusja i rap Snoopa nie zlały się w bezkształtną muzyczną masę, jak często, niestety, bywa na hiphopowych koncertach w Polsce.

W sobotni wieczór prowokacyjnie barbarzyńskie nawoływania zespołu Prodigy wypłoszyły z pobliskiego Parku Skaryszewskiego wszystkie ptaki. Nie wspominając już o mieszkańcach Saskiej Kępy, którzy musieli się czuć w ten weekend, jakby mieszkali w dzielnicy oblężonej przez policję z powodu zamieszek.

Grupa nie nagrała od lat znaczącej płyty, ale wciąż stanowi koncertową atrakcję. Ich transowa muzyka doprowadzona na żywo do ekstremum wywołuje przeżycia, których warto choć raz doświadczyć.

Florence i jej fanki

Jednak największą gwiazdą soboty była Brytyjka Florence i jej zespół. Przyciągnęła, jak zwykle, tłumy dziewczyn w wiankach, luźnych sukniach i rozwianych włosach, które z niecierpliwością oczekiwały rudowłosej idolki. Przed sceną temperatura była gorąca, ale gdy ktoś wybrał dalsze miejsca, aura spektaklu słabła. Sprawiał wrażenie perfekcyjnego show z powtarzanymi po stokroć elementami.

Nie zabrakło więc znanego fanom złotego brokatu, żartów z publicznością i wchodzenia w tłum. Na szczęście broniła się świetna muzyka i głos zjawiskowej wokalistki. Jej obraz transmitowany na telebimach obok sceny nabierał niemal ikonicznego wymiaru.

współpraca Marcin Kube

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W czasach PRL etos rocka tworzył festiwal w Jarocinie: pogo tańczone w kurzu przed sceną, mleko i bułka jako całodzienny posiłek oraz spanie na polu namiotowym, gdzie trzeba było się zmagać ze strażakami i ORMO.

Podczas trzech dni Orange Warsaw Festival 2014, bawiło się z nami ponad 110 tysięcy festiwalowiczów

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem