Należą do najsłynniejszych brytyjskich zespołów, choć Anglicy nie chcieli na początku traktować Walijczyków z Manic Street Preachers poważnie. Grupa miała problemy z przebiciem się w Londynie, ale dopięła swego. Stali się jedną z najciekawszych formacji przełomu lat 80. i 90.
I wtedy zdarzyła się historia, której do dziś nie można wytłumaczyć: w 1995 r. zaginął Richey Edwards, gitarzysta i autor intelektualnych, enigmatycznych tekstów zespołu. Co jakiś czas pojawiały się sygnały świadczące o tym, że żyje, jednak w 2008 r. uznany został za zmarłego.
Czas, kiedy muzycy nie wiedzieli nic o jego losach, okazał się okresem próby, który przeszli pomyślnie. Zawiesili działalność, ale wznowili ją po namowach rodziny Edwardsa.
Stres podziałał mobilizująco: płyty „Everything Must Go" i „This Is My Truth Tell Me Yours" biły rekordy powodzenia. Na najnowszej płycie trio pokazuje, że muzyka rockowa daje szansę nie tylko na karierę, ale też na krytykowanie obłudy. Walijczycy nie uderzają się w cudze piersi, zaczynają rozliczenie od siebie.
„The Next Jet To Leave Moscow" pokazuje świat z dwóch perspektyw, które pozornie ze sobą się nie łączą. W drapieżnej opowieści pojawia się rosyjski komuch przebrany w szatki biznesmena, a także gwiazda pop, która nie ma problemu, żeby zagrać na placu Czerwonym, chociaż wie, że pieniądze, jakie tam zarobi, są brudne. Manic Street Preachers szydzą z artystów, którym wszystko jedno, czy koncertują dla fanów, czy dyktatorów. Także z siebie, bo nie są wolni od grzeszków.