Rzeczpospolita: Ma pan wielki przebój „W dobrą stronę", nr 1 w radiowej Trójce, świetny utwór w stylu Amy Winehouse. I zdecydował się pan nareszcie pisać po polsku.
Dawid Podsiadło: Dla mnie to był moment ciekawej zmiany, która wydarzyła się po obejrzeniu filmu dokumentalnego... o Amy Winehouse właśnie. Zapamiętałem zdanie Amy o tym, jak bardzo denerwuje ją każdy, kto śpiewa cudze piosenki, bo przecież nie może być w takiej sytuacji wiarygodny. To mnie dźgnęło, bo też zdarzyło mi się zaśpiewać cudze teksty na debiutanckiej płycie. Co prawda nie były one wyciągnięte z kosmosu, pisała je Karolina Kozak, z którą doskonale się rozumiałem, i dzięki temu mogliśmy stworzyć coś wiarygodnego. Ale trwały już rozmowy o tym, kto ma to zrobić przy okazji drugiego albumu. I wtedy zadałem sobie pytanie, czy na pewno nie jestem w stanie napisać polskich tekstów samodzielnie. Siadłem, pisałem. I udało się.
Zakręcona jest ta pana piosenka. Są tam miłość, imprezy, narkotyki, więzienie i rywalizacja o kobietę.
Refren śpiewam od siebie, a kolejne zwrotki należą do bohatera. Chciałem się wczuć w postać, której na co dzień bym nie kibicował, bo popełnia błędy, działa chaotycznie, przypadkowo. Ale nie chcę moralizować, tym bardziej że mój bohater jest świadomy swoich błędów. Wie też, że biorą się one z łamania zasad, które dobrze by było, gdyby obowiązywały wszystkich. Bo dobrze być dobrym człowiekiem. Tę historię można interpretować jako historię miłosną, ale ukochana nie zawsze jest dziewczyną. To może być coś więcej: ojczyzna, kraj albo ktoś, kogo się kocha, a z kim nie można znaleźć wspólnego języka.
Wielu pochowało już polską fonografię, a pan udowodnił, tak jak Adele w skali globalnej, że gdy pojawia się interesujący debiutant, ludzie wracają do kupowania płyt. Ile pan sprzedał?