Zarwali więc noc dla jazzu – w jednym przypadku zabarwionego etnicznie, w drugim – popowo. Ale i klasyka, i awangarda potrafi w stolicy przyciągnąć tłumy. Warszawa pokochała jazz już w latach 30. ubiegłego wieku, kiedy to – uciekając przed Hitlerem z Berlina – zjawił się w Polsce Adi Rosner, jeden z pierwszych jazzmanów europejskich zdolnych równać z Amerykanami. Fascynacja tą muzyką wybuchła na nowo po Październiku 1956 roku, kiedy to jazz – uznawany w czasach stalinowskich za wykwit zgniłego kapitalizmu – mógł wyjść z katakumb. Potem przez lata na Jazz Jamboree przyjeżdżali luminarze jazzu z Milesem Davisem na czele. Teraz, po okresie pewnego spadku, frekwencja znów rośnie. Nie bywa może tak wysoka jak na występach gwiazd rocka i popu, wypełniających stadiony, ale zawsze znajdzie się kilka tysięcy warszawiaków gotowych nie dospać, spóźnić się rano do pracy, byle tylko posłuchać jazzu.