Warto latami szukać, nawet popełniając błędy, jeśli istnieje nadzieja, że w końcu odnajdzie się własną drogę. Tymczasem mijają lata, a ten pianista, który od początku kariery walczył ze schematami, wydaje się coraz bardziej zagubiony.
U polskiej publiczności Ivo Pogorelić ma wciąż ogromny kredyt zaufania. 30 lat po tym, jak odrzucili go jurorzy Konkursu Chopinowskiego, wciąż jest wielu tych, którzy wierzą, że to artysta niezwykły i wyjątkowy.
Ja nie mam takich złudzeń. Wczoraj w Filharmonii Narodowej, występując w cyklu urodzinowych wieczorów chopinowskich, Ivo Pogorelić pociął Koncert f-moll na kawałki. Wszystkie one leżały jak jednakowej wielkości plasterki na talerzu, a on nie bardzo wiedział, co z nimi począć. Niektóre fragmenty brzmiały bowiem tak, jakby ćwiczył je po raz pierwszy, zastanawiając się nad ich sensem.
Gra Ivo Pogorelicia pozornie jest efektowna, w rzeczywistości efekciarska. On operuje prostymi schematami, jego myśl interpretacyjna opiera się na banalnych kontrastach: ogłuszającego forte i subtelnego piano, które momentami brzmi rzeczywiście urokliwie.
To wszystko jednak, co ma do zaproponowania. Oryginalność Pogorelicia sprowadzała się wyłącznie do tego, że wszystkie części koncertu f-moll Chopina zagrał tak samo, zupełnie nie zważając na zmienność nastrojów, jakie wymarzył sobie kompozytor.