Rok 1984, wideoklip utworu „I Feel for You”, jednego z największych przebojów, jaki nagrała w swej karierze Chaka Khan. Tańczy w zaułku ulicy, w tle ma tylko metalową siatkę, a wokół tancerzy breakdance. W tej surowej miejskiej scenerii gramofony rozstawił didżej. Słychać nie tylko wspaniały głos, ale też hiphopowe bity i skrecze.
Było wtedy czymś niezwykłym, że uznana soulowa wokalistka zdecydowała się na współpracę z hiphopowymi didżejami. Bo rapu nie chciały grać radia, a MTV poświęciła mu pierwszy program dopiero cztery lata później. Tymczasem Khan pokazała, że jest artystką międzypokoleniową. Z jednej strony, spadkobierczynią dorobku Arethy Franklin i Tiny Turner, wokalistek, które dorastały między polami bawełny w Tennessee, śpiewając gospel w kościelnych chórach. Z drugiej – mentorką Whitney Houston, Mary J. Blige, a później – Beyoncé, wielkomiejskich dziewcząt, których utwory zdobyły szczyt światowych list i złożyły się na najważniejszą muzyczną modę ostatnich dwóch dekad. Dzięki niej soul dołączył do gatunków określanych mianem urban music (z ang. – muzyka miejska), czyli tych, które wyznaczają puls współczesności. Pozostaje ważną postacią dla młodego pokolenia. Gdyby nie jej udział w nagraniu „All Good?” grupy De La Soul w 2000 r., utwór, który stał się hitem, przeszedłby bez echa. Mimo że muzyczna machina jest coraz bardziej bezwzględna, a kariery wokalistów coraz krótsze, Khan może się czuć bezpiecznie. Moda na łączenie gatunków i szukanie nowości to przecież jej żywioł. Odnajdywała się w disco, bluesie, popie, jest niezrównaną wykonawczynią ballad. Ale zaczęła od funku i do niego wraca na najnowszej płycie.„Funk This” to wspomnienie połowy lat 70., gdy nagrywała z zespołem Rufus. W drugiej klasie liceum rzuciła naukę, uciekła z domu. O używkach mówi: – Brałam jak wszyscy i to samo co wszyscy. Śpiewała w barach, aż wypatrzył ją jeden z muzyków Rufusa. Wspólne nagrania zaczęli w 1973 r. i stali się jedną z najważniejszych grup dekady. Ich piosenki były wysoko na listach pop i r&b. Nagrali serię przebojów, m.in. napisany przez Steviego Wondera specjalnie dla Khan „Tell Me Something Good”, a także „Sweet Thing” i najsłynniejszy „Ain’t Nobody”. Dziś Rufus pamiętany jest tylko jako zespół, który wyniósł Khan do sławy.
W 1978 r. wybrała karierę solową. – Naprawdę się bałam, myślałam, że bez wsparcia zespołu sobie nie poradzę – mówi Khan. Ale już pierwszy singiel, taneczny „I’m Every Woman”, był wielkim sukcesem. Kiedy w połowie lat 90. jego nową wersję nagrała Whitney Houston, utwór po raz drugi stał się przebojem. Chaka pojawiła się na teledysku nie tylko dlatego, że jest ciotką Whitney. – Rywalizacja w muzyce to przekleństwo – twierdzi Khan. – Jest tyle utalentowanych kobiet, ale nie dajemy sobie nic nawzajem, bo postrzegamy siebie jak konkurentki. A przecież każda z nas robi coś unikalnego, nie ma sensu się ścigać.
Nie od razu było jasne, że zajmie się muzyką. Co prawda matka była operową śpiewaczką, ale mała Yvette Stevens – tak naprawdę nazywa się Khan – chciała być pielęgniarką, względnie – zakonnicą. Rozważała też pracę dla Korpusu Pokoju albo działalność rewolucyjną. Udało jej się to ostatnie – wstąpiła do Czarnych Panter i walczyła o prawa Afroamerykanów, a dokładniej – rozdawała śniadania czarnoskórym uczniom. Wtedy przyjęła imię Chaka, nazwisko ma po pierwszym mężu, basiście Hassanie Khanie. – Hip-hop przypomina mi Czarne Pantery, jest prawdziwym medium ważnych treści. My mieliśmy reprezentującą nas grupę poetów, nasze dzieci mają rap.Sama była jeszcze dzieckiem, kiedy założyła zespół The Crystalettes. – Ojciec powiedział mi tylko: pozostań skromna – wspomina Khan. Posłuchała go – nie przywiązuje wagi do kolejnych złotych płyt, nie liczy statuetek Grammy (ma ich osiem). Od lat mieszka w Europie, o Stanach mówi: – To duchowa pustynia. A dla niej muzyka jest głębokim przeżyciem. – Ludzie mówią, że moja muzyka jest jak dynamit, a mnie się zdaję, że płaczę. Śpiewam tylko to, z czym mogę się utożsamić. I to jest sekret mojej wieloletniej kariery.
Zadziwiająca płyta – staromodna i futurystyczna zarazem. Na nowo rozbudza podziw dla Khan, ale chwilami rozczarowuje przestarzałymi aranżacjami. Nie ma tu przebojowych utworów, jednak album z pewnością doceni amerykańska akademia przyznająca Grammy. Bo nie budzi wątpliwości ani wielka klasa nagrań, ani ich mistrzowskie wykonanie.Można narzekać, że Khan, świętując 30-lecie solowej kariery, poszła na skróty. Tylko część kompozycji jest nowa. Poza nimi są tu interpretacje utworów Prince’a, Joni Mitchell, Jimiego Henriksa. Ale za to jakie! Prawdą jest, że Khan może sobie pozwolić na śpiewanie czegokolwiek. Dysponuje niepowtarzalnym głosem, a jej wokalne możliwości są, najwyraźniej, nieograniczone.Wspaniale zinterpretowała soulowy standard „Foolish Fool” – oprócz znakomitych, bluesowych gitar, słychać tu głęboki, jakby przesycony życiową mądrością głos, który mówi, że nic nie zdoła zatrzymać kobiety, która kocha. Jimi Henrix pewnie wzruszyłby się, słysząc, jak zmieniła jego „Castles Made of Sand” – mocnym riffom wtórują krystaliczne, eleganckie chórki. Ale i tak najprzyjemniej słucha się jej nowych kompozycji – pulsującej mocno „Back in the Day”, w której Khan wspomina dzieciństwo i pierwsze muzyczne zachwyty. Albo delikatnej „One for All Time” – miłosnego wyznania, którym przypomina, że w balladach nigdy nie otarła się o kicz. Zamknięcie też się udało. „Super Life” jest bezpretensjonalnym, pogodnym hymnem. „Słusznie czy nie, będę wieść superżycie, do samego końca”, mówi Chaka. W każdej sekundzie czuć, że praca nad albumem ją cieszyła.