Dotąd interesował go niezależny rock, teraz odkrył bogactwo soulu i romantycznych orkiestracji z lat 60. Jego nowa płyta należy do najlepszych polskich nagrań ostatnich lat. Razem z wydanym właśnie solowym debiutem Karoliny Kozak tworzy nieoczekiwaną parę. Ona subtelnie szepcze o związkach i dorastaniu. On opowiada, jak z chłopaka przeistacza się w mężczyznę, jak wspomnienia kształtują przyszłość.
Jest tyle powodów, dla których można tę płytę pokochać – choćby staromodna melancholia, która każe spojrzeć na uczucia nieśpiesznie, ze współczuciem i łagodnością. Miłość nie ma obowiązku się udać, a życie nie musi być pasmem sukcesów z triumfem czekającym na mecie. Mało który młody człowiek myśli tak jak Makowiecki – że smutek ma wielką wartość i nie warto go zagłuszać.
To jest album o pożegnaniach, stratach, próbie zatrzymania chwil, które należą już do przeszłości. I to właśnie Makowiecki robi ze swoją muzyką. Nie popędził za modnym progresywnym rockiem. Usiadł z akustyczną gitarą, wokół ma sekcję smyczkową, staromodne klawisze, tamburyny i perkusję, która – jak na złość współczesności – zwalnia. Rytm w „Szum wiatru i stereo” odbija się leniwym echem, jak u Lenny’ego Kravitza. „Czasem” zaczyna się od klawiszy przypominających nagrania Davida Bowiego sprzed dwóch dekad, ale już trąbki i puzony zabierają nas w świat muzyki filmowej lat 60. Ze swingującą „Na moich oczach i z moich oczu” cofamy się jeszcze wcześniej.
Ale urok płyty nie polega na prostej stylizacji retro. Nagrania brzmią nowocześnie, a zawarte w nich opowieści nie są ucieczką od życia we współczesności. Raczej podpowiedzią, jak sobie w niej radzić. Wersy „Nie jesteś sam” mają koić chwile ponurej samotności i przekonania, że opuściło nas szczęście. Trzeba się ratować wiarą w siebie – śpiewa wokalista. W jego głosie czuć wrażliwość, ale i siłę. Jest czego Makowieckiemu gratulować – mało kto wydaje płyty tak spójne i tak piękne.