Kolejność nie jest przypadkowa, choć przed premierą wydawało się, że właśnie rzadko wystawiana opera Giuseppe Verdiego „Rzekomy Stanisław” będzie główną atrakcją dla widzów. Bez udziału młodego barytona Mariusza Godlewskiego byłaby tylko odkurzoną muzyczną ciekawostką.
Verdi to operowy geniusz. Ale gdy w wieku 27 lat tworzył „Rzekomego Stanisława”, był na początku drogi. Miał talent, jego indywidualność rozkwitła później. „Rzekomy Stanisław” jest dowodem na to, że już w młodości z niesłychaną łatwością wymyślał piękne melodie, brakowało mu umiejętności wyjścia poza operowy schemat. Ten utwór jest zestawem efektownych, ale konwencjonalnych numerów wokalnych.
Warszawska Opera Kameralna specjalizuje się w odkrywaniu mało znanych dzieł, dlatego obecność na tej scenie „Rzekomego Stanisława” jest uzasadniona. Tym bardziej że jego bohater Kawaler Belfiore podaje się za Stanisława Leszczyńskiego, by ten mógł w tajemnicy wrócić do Polski i odzyskać tron. Dzięki fałszywemu Stanisławowi udaje się to bez większych problemów, o czym dowiadujemy się w finale.
W rzeczywistości historia potoczyła się inaczej. Po śmierci Augusta II Sasa Stanisław Leszczyński przejął władzę, ale też szybko ją utracił. O tym w operze już nie ma mowy, bo dziełko Verdiego to typowa komedia miłosna. Dziewczyna kocha pewnego młodzieńca, lecz ojciec znalazł dla niej innego kandydata na męża. Fałszywy król zadba o happy end i rozwiąże też własne kłopoty sercowe. Taką historyjkę można dziś wystawić, mając do niej pewien dystans. Reżyser Maciej Prus starał się natomiast odnaleźć w niej przede wszystkim ton buffo, rozśmieszyć widzą serią gagów i przerysowanymi charakterami. Jedynie właśnie Mariusz Godlewski jako Kawaler Belfiore potraktował swą postać z subtelną ironią, a bawiąc się nią, ani przez moment nie szarżował.
Także pod względem wokalnym Mariusz Godlewski zdominował spektakl, w eleganckim prowadzeniu frazy, w umiejętności bawienia się muzyką Verdiego nikt mu nie dorównał. Staranne zaś opracowanie roli przez resztę solistów to za mało, by przekonać widza o wartości dzieła młodego Verdiego. Ruben Silva poprowadził całość z temperamentem, w muzyce było sporo życia, ale od tak doświadczonego dyrygenta można oczekiwać czegoś więcej. Choćby tego, by główna para zakochanych lepiej zestroiła głosy. Tymczasem tenor (Krzysztof Machowski) śpiewał na granicy falsetu, a mezzosopran (Monika Ledzion) popisywał się gromkim forte. Efekt bywał czasami porażający dla uszu, mimo że Monika Ledzion ma talent. Chyba jednak ta młoda artystka za bardzo uwierzyła, że sukces u widzów można zdobyć łatwymi sztuczkami wokalnymi.