Muzyka Suzanne Vegi ostatnio nieco się zmieniła. Na pewno wpływ na to miała zmiana „barw klubowych”, bo ostatnią płytę „Beauty & Crime” wydała w tym roku w słynącej z jazzowych produkcji wytwórni Blue Note (wcześniej nagrywała dla A&M).
Oczywiście nie ma mowy o zupełnej zmianie stylu – Vega nie zaczęła śpiewać jazzowych standardów z akompaniamentem fortepianu i kontrabasu. Ale na nowym krążku znalazły się na przykład utwory zaaranżowane na mały skład instrumentów dętych czy piosenki z towarzyszeniem orkiestry smyczkowej.
Nastrój „Beauty & Crime” wydaje się pogodniejszy od tego, jaki prezentowała na swoich wczesnych płytach. Mniej jest tu smutnych ballad o samotności i życiowych komplikacjach inspirowanych twórczością Leonarda Cohena czy Joni Mitchell. Jej muzyka ciągle – w subtelny sposób – się zmienia. Wychowana w rodzinie wywodzącej się z artystycznego światka nowojorskiej bohemy Vega zaczynała od śpiewania osadzonych w folkowej tradycji spokojnych, kameralnych piosenek. Nie mając wielkiego głosu i technicznych umiejętności, postawiła na intymne, przykuwające uwagę interpretacje.
Ogromną sławę przyniosła jej druga płyta „Solitude Standing” z 1987 roku, z której pochodzą wielkie przeboje „Tom’s Diner”, „Luka” czy „Calypso”. W latach 90. na jej płytach „99.9 F” (1992) i „Nine Objects of Desire” (1996) pojawiło się więcej elektroniki i nowocześniejszych brzmień, a na początku nowego wieku wróciła do balladowego stylu płytą „Songs in Red and Gray” (2001).
Wydaje się, że Vega lubi te ciągłe zmiany. Przyznaje, że choć nadal na koncertach śpiewa stare hity, to robi to tylko z szacunku dla publiczności.– Większość słuchaczy ma sentymentalny stosunek do moich pierwszych piosenek. Może to kogoś zdziwi, ale mnie podobają się one najmniej – mówi wokalistka.