Ten piękny i staromodny koncert nie ma w sobie nic z efektownego show. Legend nie stara się zaskakiwać, nie zabawia nas ani nie kokietuje. Wychodzi na scenę w Filadelfii, by po prostu śpiewać. Robi to jak wokaliści, których dziś spotkać trudno – uczciwi, wkładający w występy wielki wysiłek, zlani potem już po otwierającej piosence.
W pierwszej chwil album może się wydać rozczarowujący. Szczególnie tym, którzy spodziewają się rozbudowanych i wyraźnie zmienionych aranżacji utworów znanych z jego studyjnych albumów. Tymczasem John Legend przygotował klasyczny i skromny koncert. Klasyczny, ponieważ główną rolę, jak przystało na soul, gra jego głos. Skromny, bo muzyk się nie popisuje, choć ma czym. Jest świetnym kompozytorem, doskonale zna historię rhythm and bluesa. To erudyta – jeśli odwołuje się do starych mistrzów, to świadomie, nie po to, by ukryć brak własnych pomysłów.
W Filadelfii występował przede wszystkim dla pań. Może dlatego konsekwentnie trzymał się prostej, eleganckiej formy. Nie wszystkim utworom ten zabieg posłużył – nowoczesne produkcje, jak „Stereo” czy „Let’s Get Lifted”, wypadły monotonnie, za to instrumentalne wersje namiętnych „Save Room” czy „Slow Dance” wydobyły urok ich melodii. Koncert zyskuje z każdą minutą. Wreszcie Legend siada do fortepianu, śpiewa „Ordinary People” i „Coming Home”. To w balladach jest najbardziej poruszający. Do koncertowej płyty dołączony został krążek DVD, na którym znalazły się najciekawsze fragmenty wieczoru. Widać tu, że Legend nie jest charyzmatycznym gwiazdorem, lecz tradycyjnym śpiewakiem, który chce, by publiczność przeżywała piosenki razem z nim.
W „Slow Dance” zaprasza do tańca wybraną z tłumu dziewczynę. Fanka nie rzuca mu się z piskiem na szyję. Stoi zawstydzona i zakłopotana, podczas gdy wokalista ją adoruje.
Ta scena dobrze oddaje atmosferę koncertu – John Legend wychodzi na scenę dla słuchaczy. I to nie jego, ale nasze zadowolenie jest najważniejsze.