Zwiastunem zmian był album saksofonisty Davida Murraya „Sacred Ground”, na którym zaśpiewała dwie nowe co prawda piosenki, ale w klasycznym, jazzowym stylu. Na koncercie w Warszawie podczas Ery Jazzu było ich więcej. Czy zatem słuchamy nowej Cassandry Wilson? I tak, i nie.
Pojawił się instrument dawno na płytach i koncertach wokalistki niesłyszany – fortepian. Gra na nim wybitny improwizator Jason Moran. Dominującą pozycję straciła uwielbiana przez Cassandrę gitara.
Jest również zauważalna zmiana w jej interpretacjach. Cassandra śpiewa swobodniej, jakby wreszcie uwierzyła we własną intuicję. Uwolniła się od opieki producentów, przejęła kontrolę nad brzmieniem i repertuarem. Wiele się od nich nauczyła, szczególnie od Craiga Streeta, który był odpowiedzialny za ukształtowanie jej artystycznego wizerunku na pierwszych płytach nagranych dla wytwórni Blue Note.
„Loverly” jest pierwszym od niemal 20 lat albumem Cassandry Wilson ze standardami. Poprzedni „Blue Skies” wywołał burzę wśród miłośników jej eksperymentów ze Steve’em Colemanem i nurtem M-Base. Teraz będzie to tylko zaskoczenie, ale z artystycznego punktu widzenia pozytywne. Bo każdy standard brzmi inaczej niż znane wersje. Już otwierająca album piosenka „Lover Come Back to Me” jest nasycona swingowym rytmem, zaśpiewana szybko, na luzie, w nowoorleańskim stylu. Kapitalnie interpretuje tytułową balladę z filmu „Czarny Orfeusz”, choć trudno się domyślić, że to bossa nova. To nie zarzut, mnie się podoba. Na tak zasadniczą zmianę charakteru tego tematu ma wpływ nie tylko śpiew, ale i przeciągłe akordy elektrycznej gitary Marvina Sevella.
Najbardziej zaskakująca jest tytułowa piosenka albumu „Loverly”. To temat z musicalu „My Fair Lady”, a brzmi, jakby wystawiano go w jazzowym klubie. Niby bliska oryginału, ale w powietrzu czuć dym papierosów i opary alkoholu. Gdyby nie pierwsze słowa piosenki „Gone With the Wind” nikomu nie przyszłoby do głowy, że to filmowy hit. Taka właśnie jest Cassandra Wilson, wszystko robi po swojemu.