Nagle cichną brawa i okrzyki, zespół zamiera w bezruchu, słychać tylko monumentalny śpiew. Dion stoi z ramieniem wyciągniętym w górę jak Statua Wolności i w „All by Myself” zapewnia, że nie chce już być całkiem sama. To paradoksalne wyznanie, zważywszy, że przez dwie godziny na scenie liczył się wyłącznie jej głos. Muzycy i tancerze, choć się starali, stanowili scenograficzne dopełnienie.
Dion jest artystką skazaną na osamotnienie, w pewnym sensie bezdomną – jej potężny wokal nie mieści się w żadnej muzycznej konwencji. W sobotę na Błoniach, jak w całej karierze, bezskutecznie szukała dla siebie miejsca. Najlepiej czuła się w sentymentalnych, zaprawionych rockiem balladach, takich jak: „All by Myself”, „It’s All Coming Back to Me Now” czy Power of Love”, w których siłę jej głosu próbowali równoważyć gitarzyści. Patetycznym słowom towarzyszyły teatralne pozy, Dion prężyła mięśnie jak waleczna bogini. Pozowała na nią dosłownie – w srebrzystej sukni stylizowanej na zbroję, z długim śnieżnobiałym płaszczem. Stała na brzegu sceny niczym Joanna d’Arc, a muzyczna armia pędziła za nią w rytm walącej mocno i mało finezyjnie perkusji. Syntezatory potęgowały efekt kiczu, pomysły aranżacyjne utknęły gdzieś w połowie lat 90. Z czasem wieczór stawał się coraz bardziej przewidywalny, choć publiczność mogła tego nie poczuć, bo Dion zaangażowała wiele sił, by robić wrażenie artystki wszechstronnej.
Z ballad przeszła do utworów zabarwionych nutą soulu i country. Śpiewała też po francusku, szkoda, że tylko raz – „Pour que tu m’aimes encore”. Na koniec włączyła do repertuaru utwory innych gwiazd, ale nie umiała tchnąć w nie życia. Posłużyły jedynie do potwierdzenia jej sprawności. „Show Must Go on”, którym Freddie Mercury żegnał się z życiem, przebiegła bez zaangażowania. „It’s a Man’s Man’s Man’s World” Jamesa Browna był w jej wykonaniu miłą kołysanką, a nie hołdem dla kobiet. Dion poradziła sobie z wokalnymi Himalajami „River Deep, Mountain High”
Tiny Turner, ale nie miała odrobiny jej dzikości i seksapilu. Nie pomogła krótka sukienka ani wymachiwanie zaciśniętą pięścią. Nie pomogły i łzy w oczach wokalistki, gdy z pasją wspominała występ przed Janem Pawłem II. Jakiś chłopak rzucił z tłumu cyniczne „Alleluja!”.
W dwugodzinnym koncercie słowo „miłość” padło ze sceny chyba kilkadziesiąt razy, rządził powierzchowny sentymentalizm i amerykańska dosłowność. Podobny rewiowo-kabaretowy show Dion z powodzeniem dawała przez kilka lat w Las Vegas, teraz obwozi go po świecie. Ta stylistyka może się sprawdza w kasynie, ale w Europie trochę śmieszy, bo przypomina wycieczkę do wesołego miasteczka. Wokalistka przesadza nas z jednej karuzeli na drugą, a między piosenkami rozdaje słodkie komplementy, jak lizaki i watę cukrową. Efekt może być tylko jeden – zaczynają się mdłości.