Piękne ballady o niczym

Kanadyjska artystka urządziła w sobotę rewię dla 30 tysięcy osób. Potwierdziła tylko to, co już wiemy – że głos jest jej wielkim, ale jedynym atutem

Publikacja: 30.06.2008 00:19

Piękne ballady o niczym

Foto: Rzeczpospolita

Nagle cichną brawa i okrzyki, zespół zamiera w bezruchu, słychać tylko monumentalny śpiew. Dion stoi z ramieniem wyciągniętym w górę jak Statua Wolności i w „All by Myself” zapewnia, że nie chce już być całkiem sama. To paradoksalne wyznanie, zważywszy, że przez dwie godziny na scenie liczył się wyłącznie jej głos. Muzycy i tancerze, choć się starali, stanowili scenograficzne dopełnienie.

Dion jest artystką skazaną na osamotnienie, w pewnym sensie bezdomną – jej potężny wokal nie mieści się w żadnej muzycznej konwencji. W sobotę na Błoniach, jak w całej karierze, bezskutecznie szukała dla siebie miejsca. Najlepiej czuła się w sentymentalnych, zaprawionych rockiem balladach, takich jak: „All by Myself”, „It’s All Coming Back to Me Now” czy Power of Love”, w których siłę jej głosu próbowali równoważyć gitarzyści. Patetycznym słowom towarzyszyły teatralne pozy, Dion prężyła mięśnie jak waleczna bogini. Pozowała na nią dosłownie – w srebrzystej sukni stylizowanej na zbroję, z długim śnieżnobiałym płaszczem. Stała na brzegu sceny niczym Joanna d’Arc, a muzyczna armia pędziła za nią w rytm walącej mocno i mało finezyjnie perkusji. Syntezatory potęgowały efekt kiczu, pomysły aranżacyjne utknęły gdzieś w połowie lat 90. Z czasem wieczór stawał się coraz bardziej przewidywalny, choć publiczność mogła tego nie poczuć, bo Dion zaangażowała wiele sił, by robić wrażenie artystki wszechstronnej.

Z ballad przeszła do utworów zabarwionych nutą soulu i country. Śpiewała też po francusku, szkoda, że tylko raz – „Pour que tu m’aimes encore”. Na koniec włączyła do repertuaru utwory innych gwiazd, ale nie umiała tchnąć w nie życia. Posłużyły jedynie do potwierdzenia jej sprawności. „Show Must Go on”, którym Freddie Mercury żegnał się z życiem, przebiegła bez zaangażowania. „It’s a Man’s Man’s Man’s World” Jamesa Browna był w jej wykonaniu miłą kołysanką, a nie hołdem dla kobiet. Dion poradziła sobie z wokalnymi Himalajami „River Deep, Mountain High”

Tiny Turner, ale nie miała odrobiny jej dzikości i seksapilu. Nie pomogła krótka sukienka ani wymachiwanie zaciśniętą pięścią. Nie pomogły i łzy w oczach wokalistki, gdy z pasją wspominała występ przed Janem Pawłem II. Jakiś chłopak rzucił z tłumu cyniczne „Alleluja!”.

W dwugodzinnym koncercie słowo „miłość” padło ze sceny chyba kilkadziesiąt razy, rządził powierzchowny sentymentalizm i amerykańska dosłowność. Podobny rewiowo-kabaretowy show Dion z powodzeniem dawała przez kilka lat w Las Vegas, teraz obwozi go po świecie. Ta stylistyka może się sprawdza w kasynie, ale w Europie trochę śmieszy, bo przypomina wycieczkę do wesołego miasteczka. Wokalistka przesadza nas z jednej karuzeli na drugą, a między piosenkami rozdaje słodkie komplementy, jak lizaki i watę cukrową. Efekt może być tylko jeden – zaczynają się mdłości.

Największym kłopotem Dion jest bezosobowość jej muzyki. Śpiewa abstrakcyjne piosenki o sile uczuć, ale o sobie nie mówi nic. Nawet skryty George Michael pokazał rok temu, że przegląd przebojów może być intymnym zwierzeniem. Także Madonna zapisała w utworach swoje przeżycia. Tymczasem kariera Dion jest nietypowa. W popie zwykle sukces odnoszą ci, którzy mają niewiele talentu. Ona dostała go w nadmiarze, ale nie zdołała wypełnić treścią.

podyskutuj z autorką p.wilk@rp.pl

Kultura
Kultura designu w dobie kryzysu klimatycznego
Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji
Kultura
Muzeum Polin: Powojenne traumy i dylematy ocalałych z Zagłady