Tłum pod główną sceną był w tym roku większy niż kiedykolwiek – tylko autorzy muzyki klubowej mogli go zdyscyplinować. Duetowi Chemical Brothers udała się w poniedziałek nad ranem rzecz wyjątkowa – większość uczestników festiwalu została z nimi do końca.
Dzień wcześniej Erykah Badu straciła w trakcie występu co najmniej połowę zmęczonej całonocną zabawą publiczności, gitarowe popisy Jacka White'a także wielu odstraszyły. Chemical Brothers zwyciężyli naszą senność artylerią rytmu i pięknych wizualizacji. Choć to występ bezosobowy – obaj producenci pozostali niewidoczni, ukryci za wielkimi konsolami – emocje publiczności były ogromne. Wreszcie zrobiło się naprawdę gorąco, tańczyli nie tylko fani pod sceną, ale i stojący kilkaset metrów dalej. To oni mieli najlepszy widok – na wielkich telebimach migały futurystyczne obrazy, strzelały w niebo lasery, a morze ludzi podskakiwało, klaszcząc. Muzyka Chemical Brothers jest wizytówką klubowych brzmień ubiegłej dekady, ale mistrzowie techno nie stracili wyczucia, ani przez chwilę nie pozwolili pomyśleć, że ich czas minął.
Chemical Brothers zwyciężyli naszą senność artylerią rytmu i pięknych wizualizacji
Nieco zdezaktualizowała się natomiast oferta grupy Massive Attack, która w niedzielę prezentowała stonowane dźwięki – nie taneczne, lecz triphopowe i mroczne. Muzycy odtworzyli atmosferę lat 90., nie mieli jednak nowych pomysłów na dawne utwory, jakby utracili ciekawość i chęć poszukiwań. Tymczasem połączenie elektroniki i instrumentów elektrycznych to dziś powszechne zestawienie, nie wystarczy, by zrobić duże wrażenie. Zespół zdołał jednak wprowadzić publiczność w rodzaj letargu. Stworzył trochę senną, a trochę refleksyjną atmosferę, która pozwoliła odpocząć i przygotować się na finałowe szaleństwo z Chemical Brothers. Podobny scenariusz doskonale się sprawdził dwa lata temu, gdy po baśniowym Sigur Ros wybuchła hedonistyczna rewia Scissors Sisters.
Tym razem jedno i drugie połączył duet Goldfrapp. Specjaliści od zmysłowej elektroniki nagrali zaskakującą płytę wypełnioną akustycznymi dźwiękami, inspirowaną siłami natury. Alison Goldfrapp nie była tym razem prowokującą diwą, raczej eteryczną zjawą, która zachwycała czystością śpiewu. Dopiero w drugiej części runęły mocne bity, a jej głosowi przybyło ostrości. Podobne przemiany przechodziła w piątek Roisin Murphy, która z łagodnej dziewczyny potrafi przeistoczyć się w robota, zresztą wyjątkowo seksownego. Przestrzeń jej sprzyja – wielka scena i niekończący się tłum sprawiły, że pokazała wszystko, czego zabrakło, gdy kilka miesięcy temu występowała w ciasnej warszawskiej Stodole.