Z pozoru wszystko było bez zarzutu. W końcu mało kto zadaje sobie dziś trud, by tak starannie przygotować koncert, zarejestrować go i wydać jako stylowy zestaw płyt CD i DVD. Pierwsze utwory, subtelnie i skromnie zaaranżowane, przypominają, że muzyka może być czymś wyjątkowym – odświętnym spotkaniem, chwilą, którą współczesna technologia pozwala zapisać w doskonałej jakości.
Jeszcze podczas "Throw it Away" i "I Hear Music" cieszyłam się niecodzienną aurą. Interpretując utwory, Zaryan wydeptuje w nich własne ścieżki bardzo ostrożnie, chciałoby się powiedzieć – z przedwojennym wyczuciem. Ten koncertowy bon ton sam w sobie jest atrakcją, bo – z wyjątkiem muzyki klasycznej – dziś obowiązuje już tylko w jazzie.
Jednak po kilku piosenkach, kiedy wieczorowe stroje, dobre maniery i muzyczna elegancja się opatrzyły, ich miejsce zajęło zniecierpliwienie. Z utworu na utwór czekałam, aż coś się wydarzy. Dopiero za półmetkiem, podczas "Here's to Life" zrozumiałam, że będzie grzecznie aż do końca.
Czysty jak łza i delikatny głos Agi Zaryan przez cały wieczór wspierały: kontrabas, akustyczna gitara i afrykańskie bębny. Ta muzyka nie wciąga, najwyżej muska, zatrzymuje się między swingiem a relaksującym gatunkiem easy listening, czyli właściwie... nigdzie. Z czasem aranżacje zaczynają się do siebie upodabniać, zlewać w jedną monotonną opowieść. Zmiany nastrojów są ledwo zauważalne, czasem pojawia się blada melancholijna nuta, coś jakby miłosne napięcie.
Uśpiona i znużona, zauważam jeszcze, że Zaryan zupełnie zmieniła "Suzanne" Cohena i "Visions" Wondera. Miała na nie pomysł, ale jestem już pogrążona w letargu. Sądząc po skromnych reakcjach publiczności w Palladium, nie ja jedna.