Kiedy w czwartek, po półtoragodzinnym popisie na scenie klubu Klimat, żegnał się publicznością, wszyscy sądzili, że to koniec jego koncertu i domagali się więcej. A on zapowiedział tylko przerwę. Jeśli muzyk w każdym utworze daje z siebie wszystko, musi naładować akumulatory. Zagrał dwa nocne jam session i długi koncert na głównej scenie. Oglądaliśmy Cartera w Polsce już kilkakrotnie, ale dopiero teraz ma zespół, który dopinguje go do sięgnięcia po cały arsenał doświadczeń i inwencji.
James Carter jest czołowym przedstawicielem pokolenia Młodych Lwów, które dzięki wsparciu dużych wytwórni płytowych zaczęło wielkie kariery w latach 90. Od początku wyróżniał się perfekcyjną techniką, wspaniałym brzmieniem i ekspresją.
Dziś potrafi grać frazy, które innym, nawet wybitnym, muzykom nie przyjdą do głowy. Imponujące były natychmiastowe zmiany tempa i przechodzenie od abstrakcyjnych solówek do melodyjnych tematów. Jego muzyka jest jak wyścig Formuły 1. Obserwowanie, jak gra, stanowi dodatkową atrakcję. Saksofonista wyginał ciało, wręcz tańczył z saksofonem. Cieszył się przy tym jak dziecko, zagrzewał muzyków pokrzykiwaniem, żartował, a dla kontrastu natychmiast poważniał i rzucał groźne spojrzenia w stronę publiczności. Jakby chciał powiedzieć, że to jednak poważna muzyka, tylko on świetnie się bawi.
Występ u boku Jamesa Cartera wydawał się ryzykowny dla każdego muzyka, ale Wojciech Staroniewicz pozostawił po sobie dobre wrażenie. Wszystko dzięki specjalnemu projektowi naszego artysty "A'Freak -an Project". Staroniewicz zgromadził ośmioosobowy zespół, w którym znalazł się weteran Przemek Dyakowski. Żywiołowe interpretacje oryginalnych kompozycji Staroniewicza zjednały mu bielską publiczność.
W czwartek odbyła się również promocja znakomitego albumu fotografii Marka Karewicza. Zapowiadający koncerty Paweł Brodowski podkreślił, że nie wyobraża sobie historii polskiego jazzu bez Marka Karewicza.