Podczas gdy pomysłowo poprzebierana ekipa Tomiego Putaansuu wracała w 2006 roku z Aten z tytułem mistrzów Eurowizji, polscy internauci wylewali żółć. „Całej Europie ktoś nadepnął na ucho“ czy też „ktoś przekupił telewizję, nigdy nie słyszałam tak ohydnej piosenki“ – to stwierdzenia na tle reszty dość uprzejme.
Nasi telewidzowie byli odmiennego zdania, nagradzając Lordi kompletem punktów. Co ciekawe, występowi Finów towarzyszyły w Grecji znacznie większe kontrowersje, z zarzutami o satanizm włącznie. Efekt był przewidywalny – oczywiście skończyło się na najwyższej nocie.
Sukces można tłumaczyć przekorą, do jakiej pchnął głosujących całuśny konkurs. Albo też przyznać, że ćwiczony wcześniej przez dziesięć lat skandynawski ukłon w stronę legendarnego (acz posiadającego w dyskografii żenujące pozycje) zespołu Kiss miał sporo wdzięku.
Wyrażał tęsknotę za czasami, kiedy metal był poczciwy i zamiast nieprzekraczalnej dla laików bariery łoskotu proponował melodię. Sentymentem tym już wcześniej pogrywał chociażby niezapomniany Spinal Tap. Tyle że od tego czasu wyrosło nowe pokolenie, zakochane w gadżetach, niskobudżetowych horrorach, sztubackim humorze i prowokacji. Fińskie monstra są jego głosem.
Czego zatem mogą się spodziewać warszawscy słuchacze? Na pewno nie dostaną na wstępie nagradzanego Hard Rock Hallelujah“ ani nawet pokrewnego mu „Devil Is A Loser“. Grupa ma do dyspozycji materiał z czterech albumów. Deadache tour zaczyna zwykle od „Girls Go Chopping“, zostawiając przeboje na sam koniec.