To już nie jest ten sam chłopak, który trzy lata po zwycięstwie na Konkursie Chopinowskim olśniewał młodzieńczym entuzjazmem. Na długo oczekiwane, kolejne spotkanie z warszawską publicznością Rafał Blechacz wybrał IV koncert Beethovena. Zagra go zresztą także i dzisiaj.

To była bardzo przemyślana interpretacja. Ani przez moment nie starał się błysnąć efektowną wirtuozerią. A jeśli początek koncertu wydawać się mógł mało efektowny, po chwili wrażenie to ustąpiło. Rafał Blechacz odczytał utwór Beethovena tak, by wyraźnie pokazać to, co w nim najistotniejsze: misterne przeplatanie się wątków klasycznych z romantycznymi.

Narzucił swój sposób narracji, a zasługą Antoniego Wita prowadzącego orkiestrę Filharmonii Narodowej było to, że czujnie podporządkował ją soliście. Ten muzyczny dialog świetnie zabrzmiał zwłaszcza w drugiej części utworu. Blechacz grał swobodnie i nienagannie techniczne. Pięknie potrafił zachować równowagę między prawą i lewą ręką. Ta perfekcja nie jest jednak celem samym w sobie, służy mu do osiągnięcia zamierzonego celu.

Publiczność przyszła, by posłuchać Blechacza, ale Antoni Wit sprawił jej niespodziankę, przypominając zapomnianą „Kantatę na śmierć cesarza Józefa II”, skomponowaną przez 20-letniego Beethovena. Ów dostojny utwór w tym wykonaniu przepełniony był szczerym tragizmem, choć nastrój zepsuł pozbawiony wyrazu sopran Niemki Katrin Silja Kurz.

Od solistów zależy wiele, udowodnił to nie tylko Rafał Blechacz, ale i baryton Robert Gierlach w solowej arii „Kantaty” oraz Urszula Kryger. Swym głosem potrafiła ożywić dodaną do programu nudną „Opferlied” Beethovena.