Muzyczny obraz wszechświata

Sławę zyskał zwłaszcza „Symfonią pieśni żałosnych”. Ale każdy jego utwór świadczy o niezwykłej konsekwencji i oryginalności. Także ten, w którym oddał hołd Mikołajowi Kopernikowi

Publikacja: 29.04.2009 09:05

Henryk Mikołaj Górecki

Henryk Mikołaj Górecki

Foto: Rzeczpospolita

Należy do pokolenia obciążonego tragicznymi doświadczeniami II wojny, a potem stalinizmu. Ale właśnie ta generacja dała światu wybitnych kompozytorów. Gdy po 1956 roku pojawiły się szczeliny w żelaznej kurtynie izolującej Polskę od demokratycznego świata, Wojciech Kilar, Krzysztof Penderecki albo właśnie Henryk Mikołaj Górecki starali się nadrobić stracony czas i w przyspieszonym tempie wchłaniali zdobycze XX-wiecznej sztuki. I szturmem zdobyli sale koncertowe.

Pierwsze utwory Henryka Mikołaja Góreckiego też bliskie były europejskiej awangardzie, ale zarazem proponował on muzykę oryginalną i indywidualną. Choć żył dotąd w małym świecie od razu potrafił wejść do muzycznego obiegu i zająć w nim własne miejsce.

[srodtytul]Partytura za rakietkę pingpongową[/srodtytul]

Urodził się 6 grudnia 1933 roku we wsi Czernica, nieopodal ośrodka górniczo-hutniczego Rydułtowy, leżącego blisko Rybnika, nieco dalej zaś od Zabrza i Katowic. Między tymi miejscowościami, które dzieli odległość kilkudziesięciu kilometrów, upłynie mu następne ćwierć wieku. Ojciec pracował na kolei i był muzykiem amatorem, matka zmarła, gdy Henryk miał dwa lata.

Ojciec ożenił się ponownie i w 1937 roku rodzina Góreckich przeniosła się do nowego domu w Rydułtowach. W 1943 roku dziesięcioletni Henryk rozpoczął naukę gry na skrzypcach u miejscowego nauczyciela. Te lekcje były dlań nielicznymi chwilami radości w trudnym wojennym czasie, który na dodatek przyniósł mu cztery operacje, konieczne po powikłaniach z powodu zwichnięcia biodra i gruźliczej infekcji kości.

Już na początku lat 50. skomponował sonatę w stylu Corellego na kwintet smyczkowy. Ojciec nie chciał się jednak zgodzić, by syn poświęcił się muzyce, ale Henryk okazał się uparty. Zapisał się do ogniska muzycznego w Rybniku, by uczyć się gry na fortepianie, a po roku dostał się na wydział pedagogiczny średniej szkoły muzycznej w tym mieście. Jednocześnie podjął pracę jako nauczyciel w podstawówce w Rydułtowach. Jego typowy dzień składał się z lekcji prowadzonych w szkole, po których jechał pociągiem do Rybnika, by uczyć się samemu, a wieczorami w domu komponował.

Godziny spędzane w podróży umilał sobie studiowaniem partytur. Pierwszą – IX symfonię Beethovena – zdobył w zamian za ulubioną rakietkę pingpongową. Potem przyszły mazurki Szymanowskiego oraz Chopina, koncert skrzypcowy Beethovena, zbiór pieśni ludowych. Po latach tak powie o swojej pasji analizowania dzieł poprzedników: – Nie wyobrażam sobie, bym mógł cokolwiek komponować bez znajomości tych Beethovenów, Chopinów, Skriabinów czy Szymanowskich. To przecież chyba oczywiste: żeby wymyślić coś oryginalnego, musimy widzieć, co wymyślono przed nami, chociażby po to, aby pewnego dnia nie się okazało, że oto wyważyliśmy drzwi już od 100 lat otwarte na oścież.

W 1955 roku rozpoczął studia w Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach, gdzie szybko doceniono jego talent i w lutym 1958 roku zorganizowano mu koncert kompozytorski, pierwszy w dziejach tej uczelni koncert monograficzny studenta. A jesienią tego roku doszło do prawykonania „Epitafium” Góreckiego w bardziej prestiżowym miejscu – w Filharmonii Narodowej podczas II Warszawskiej Jesieni. Te międzynarodowe festiwale muzyki współczesnej stały się w owym czasie miejscem dyskusji muzyków żyjących w krajach bloku sowieckiego z ich zachodnimi kolegami, umożliwiały debiut i wylansowały wielu kompozytorów.

[srodtytul]Etykietka bez pokrycia[/srodtytul]

Rok później w programie Warszawskiej Jesieni znalazły się trzy ukończone części I Symfonii Góreckiego, a w 1960 roku odbyło się prawykonanie „Scontri”. Szybko uznano go za jednego z radykalnych przedstawicieli młodej awangardy. Propozycje Góreckiego były zdumiewająco świeże. Odkrywał on technikę tzw. serializmu z precyzyjnym systemem opartym na powtarzalności serii dźwięków. Po latach o związkach powie jednak tak: – A co to jest awangarda!? Dla mnie to etykietka bez pokrycia, sztucznie wytworzona przez krytyków. Zawsze pisałem to, co w danym momencie chciałem pisać, tzw. moda muzyczna nigdy mnie nie interesowała.

Już utwory z lat 60. dowodzą, że nie chciał, aby przypisano go konkretnemu prądowi artystycznemu. Coraz bardziej zaczynała go interesować barwa dźwięku, a zasadą konstrukcyjną stała się redukcja, estetyką – „muzyka uboga”, niepozbawiająca jednak utworów emocji. Wprost przeciwnie – pewna statyczność służy Góreckiemu budowaniu napięcia o niespotykanej w muzyce współczesnej intensywności.

W tym okresie zainteresował się też muzyką polskiego odrodzenia, co zaowocowało m.in. „Trzema utworami w dawnym stylu” czy „Muzyką staropolską”. Chętnie zaczął też sięgać do polskiego folkloru. Od dawna ukochał Tatry, lato zawsze spędzał z rodziną w Chochołowie na Podhalu, gdzie wynajmował góralską chałupę. Kiedy z końcem lat 80. gospodarze ją sprzedali, znalazł inne miejsce – w leżącej kilka kilometrów od Zakopanego, miejscowości Ząb uznawanej za najwyżej położoną wieś w Polsce. „Obojętnie, gdzie jestem, to zawsze mam przed oczami moje Podhale, moje smreczki, moje potoki, moje kamienie... Bez Podhala byłbym inny” – powiedział w jednym z wywiadów.

[srodtytul]Kilka tych samych nut[/srodtytul]

Dekada lat 70. przyniosła przede wszystkim dwa wielkie dzieła. W 1972 roku ukończył powstałą na zamówienie nowojorskiej Fundacji Kościuszkowskiej II symfonię na sopran, baryton, chór mieszany i orkiestrę z okazji 500. rocznicy urodzin Mikołaja Kopernika. Stąd też symfonia od razu zyskała przydomek „kopernikowska”. Cztery lata później, w 1976 roku, dla rozgłośni Südwestfunk w Baden-Baden ukończył III symfonię „Symfonię pieśni żałosnych”.

Polskie prawykonanie III symfonii na Warszawskiej Jesieni podzieliło krytyków. Jedni uważali, że to arcydzieło. Innych drażniła surowa prostota, a ciągłe powtarzanie kilku akordów, kilku nut traktowali jako dowód, że talent Góreckiego zatraca się coraz bardziej. Kompozytor kwitował te uwagi lakonicznym stwierdzeniem: – Ludzie zawsze słyszą to, co chcą usłyszeć, a nie to, co słyszą naprawdę. No i usłyszeli w III symfonii dwa akordy na krzyż. Co tam jest, ja wiem.

Na prawdziwe odkrycie III symfonia musiała czekać aż do 1992 roku, gdy ukazało się jej płytowe nagranie dokonane przez London Sinfoniettę pod dyrekcją Davida Zinmana z solistką Dawn Upshaw. Zawędrowało na światowe listy przebojów, liczba sprzedanych egzemplarzy przekroczyła milion. Utwór Góreckiego znalazł się wśród największych bestsellerów płytowych wszech czasów.

Adrian Thomas, autor angielskiej monografii Góreckiego, tak tłumaczy fenomen jej popularności: „III symfonia ma modlitewny, transcedentalny charakter, wsparty prostotą i bezpośredniością, które rzadko można odnaleźć gdzie indziej. Wywołuje nastrój skupienia i skłania do cichej kontemplacji. W czasie dwóch specjalnych koncertów orkiestry London Sinfonietta w Barbican Hall nastrój muzyki Góreckiego oddziaływał na słuchaczy w sposób niemal namacalny. W czasie koncertu panowała absolutna cisza, pary opierały głowy na ramionach partnerów, a na koniec nastąpiła szalona, spontaniczna owacja na stojąco”.

Kiedy w latach 90. brytyjski „Guardian” ułożył listę dziesięciu największych symfonii wszech czasów, III symfonię Henryka Mikołaja Góreckiego wyprzedziły jedynie dzieła Beethovena, Mahlera i Mozarta. On sam zapytany, jak skomentowałby jej sukces, odpowiedział po prostu: – Patrzę, jakby to się działo gdzieś daleko, z kimś innym.

[srodtytul]Podpowiedź Zanussiego[/srodtytul]

W porównaniu z tym utworem symfonia „kopernikowska” zyskała mniejszą popularność. Ale gdy słuchamy jej dziś, po ponad 35 latach od powstania, zaczynamy doceniać jej niezwykły urok. Kompozytor przyznaje zaś, że niemały wpływ na ostateczny kształt dzieła miał Krzysztof Zanussi. Górecki długo nie mógł bowiem znaleźć pomysłu na tę symfonię. Jedyna myśl, kojarząca mu się z Kopernikiem – „wstrzymał słońce, ruszył ziemię” – była przecież banalna.

– Wtedy Zanussi powiedział, że właściwie ów Kopernik to nie jest taka wesoła sprawa – wspominał potem kompozytor. – To była jedna z największych tragedii, jakie w ogóle zdarzyły się w dziejach ducha ludzkiego: runął cały sposób myślenia, na którym opierał się stosunek człowieka do otaczającej go rzeczywistości. Przestaliśmy być pępkiem świata, w obliczu bezkresu staliśmy się niczym. Wtedy jak grom z jasnego nieba cały temat wydał mi się jasny, oczywisty dla opracowania muzycznego. Stąd dwoistość i dwie części symfonii: najpierw cały – powiedzmy – mechanizm świata, następnie kontemplacja.

To ostatnie zdanie najtrafniej charakteryzuje symfonię „kopernikowską”. Jej część pierwsza atakuje słuchacza potężnymi, wielokrotnie powtarzanymi akordami przedzielanymi pauzami. Muzyka przytłacza monumentalizmem, ciągłym forte, fanfarami instrumentów dętych. A przecież w tych pomysłach widać żelazną logikę i konsekwencję, dzięki nim powstał jeden z najwspanialszych muzycznych opisów wszechświata, którego ogrom i potęga nas oszałamia.

Gdy wydaje się, że nic już nie powstrzyma żywiołów, wkracza chór śpiewający wersety łacińskich psalmów. Nadaje to symfonii wymiar ludzki, muzyka się uspokaja, ulega spowolnieniu, nabiera charakteru kontemplacyjnego, aż do ostatnich dźwięków, które wydają się rozpływać w nicości...

Nie mamy tu do czynienia z utworem okolicznościowym, Górecki jest zbyt wybitnym artystą, by tworzyć jubileuszowe laurki. Fascynuje wspaniała klarowność formy, dzięki której słuchacz nie czuje się zagubiony w tej wędrówce przez muzyczny wszechświat. Udzielają mu się natomiast zawarte w tym dziele emocje. Kiedy w grudniu 2008 roku po długim okresie niewykonywania symfonii „kopernikowskiej” w Warszawie znalazła się ona w programie wieczoru w Filharmonii Narodowej, znów całkowicie podbiła publiczność.

[srodtytul]Kwartety dla Amerykanów[/srodtytul]

Po obu symfoniach zwrócił się ku muzyce sakralnej. Ten nurt zainicjowało już „Ad Matrem” z 1971 roku, oparte na fragmencie sekwencji Stabat Mater. Potem powstał psalm „Beatus Vir” zamówiony przez kardynała Karola Wojtyłę na obchody 900. rocznicy śmierci św. Stanisława, a prawykonanie odbyło się podczas pierwszej pielgrzymki do Polski Jana Pawła II w 1979 roku. Wątek religijny będzie Górecki kontynuował konsekwentnie: od „Miserere”, poprzez „Pieśni kościelne” (1986), „Totus Tuus” czy ukończoną w roku 2000 kantatę o św. Wojciechu Salve Sidus Polonorum. W tych utworach daje wyraz przywiązania do ważnych dla niego polskich tradycji kościelnych i ludowego katolicyzmu, potrafiąc nadać im walor uniwersalny.

Gdy zaś oczekiwano od niego kolejnego dzieła, dyskontującego sławę III symfonii, zaskoczył zamówionym przez Holland Festival skromnym „Małym requiem dla pewnej Polki”. Coraz bardziej zaczęła go interesować również muzyka kameralna. W 1988 roku ukończył dla amerykańskiego zespołu Kronos Quartet I kwartet smyczkowy „Już się zmierzcha”, inspirowany renesansową pieśnią Wacława z Szamotuł. Sukces kompozycji sprawił, że dwa lata później Kronos Quartet otrzymał od Góreckiego II kwartet „Quasi una fantasia”. Ale na trzeci musiał czekać ponad dziesięć lat, prawykonanie utworu odbyło się w 2005 roku.

Na wszystkie dyskusje o sobie patrzy z dystansem. – Wy piszący, macie kilku Góreckich, bo lubicie szufladki: ten od „Scontri”, ten od sonaty, jeszcze inny od „Refrenu”, i jeszcze od III symfonii – mówił już po światowym sukcesie tego utworu. – To pewnie przyjemnie tak sobie ustawiać rzeczywistość, ale prawdziwa rzeczywistość jest trochę inna. Między „Scontri” a III symfonią napisałem sporo innych utworów i nie widzę powodów, żeby wyróżniać jakieś fazy, pisać o przeskokach. Jeżeli się dobrze wsłuchać, to we wszystkich moich utworach można wysłyszeć wiele podobieństw. Nie zmieniałem ubrania rewolucjonisty na habit franciszkański. Ja nigdy nie miałem ubrania rewolucjonisty ani habitu. Nie były mi potrzebne.

I od lat konsekwentnie przed nachalnością świata chroni się w swych ukochanych górach.

Należy do pokolenia obciążonego tragicznymi doświadczeniami II wojny, a potem stalinizmu. Ale właśnie ta generacja dała światu wybitnych kompozytorów. Gdy po 1956 roku pojawiły się szczeliny w żelaznej kurtynie izolującej Polskę od demokratycznego świata, Wojciech Kilar, Krzysztof Penderecki albo właśnie Henryk Mikołaj Górecki starali się nadrobić stracony czas i w przyspieszonym tempie wchłaniali zdobycze XX-wiecznej sztuki. I szturmem zdobyli sale koncertowe.

Pierwsze utwory Henryka Mikołaja Góreckiego też bliskie były europejskiej awangardzie, ale zarazem proponował on muzykę oryginalną i indywidualną. Choć żył dotąd w małym świecie od razu potrafił wejść do muzycznego obiegu i zająć w nim własne miejsce.

Pozostało 94% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"