– Dziękuję, że przyszliście – mówił Włodek Pawlik do garstki słuchaczy, którzy wypełnili wczoraj Salę Kongresową ledwie w jednej czwartej. – To ostatni oddech polskiej muzyki. Jeśli nas nie wesprzecie, zostanie już tylko Britney Spears i Madonna.
– Najwyraźniej polska publiczność nie jest na tę muzykę gotowa – zawyrokował z przekąsem, choć uśmiechnięty Mariusz Adamiak. Szkoda, bo wczorajszy orkiestrowy finał festiwalu był wyjątkowy: zamiast zwyczajowych fajerwerków w wykonaniu światowych sław, oglądaliśmy fantastyczną współpracę Polaków i Amerykanów, dowód tego, że nie brakuje u nas fantazji i talentów.
Wieczór rozpoczęła suita skomponowana przez Włodka Pawlika z myślą o wspólnym wykonaniu z trębaczem Randym Breckerem. Pojawili się na scenie z orkiestrą Filharmonii Podlaskiej. W złożonym z sześciu części koncercie początkowo dominowały nostalgiczne tony. Otwierające solo Pawlika budowało klimat przemijania i niepokoju: jakby lada moment coś ważnego miało się skończyć.
W drugiej odsłonie, rozpoczętej przez perkusistę Cezarego Konrada, było już pogodniej. Randy Brecker prowadził trąbkę subtelnie i płynnie, więcej – wzruszająco. Konrad delikatnie muskał czynele, tworząc czystą dźwiękową płaszczyznę, na której Pawlik zostawiał finezyjne fortepianowe ornamenty.
To było znakomite porozumienie muzyków, bezbłędne odczytywanie intencji. Z czasem suita nabierała rumieńców: na pierwszy plan wyszły głośne bębny, tempo było szybsze, orkiestra grała z mocą, a muzykom sprawiało to większą przyjemność. Wreszcie Pawlik wstał i grał tańcząc nad klawiaturą.