Do zobaczenia sobotniego koncertu Madonny zachęcano już na milion sposobów. Spróbujmy zatem polecić go nieco przekornie: skoro kobieta pozbawiona spektakularnego głosu i oszałamiającej urody zdołała przez ponad 20 lat dominować w żeńskiej wokalistyce popowej, musi mieć niesamowitą charyzmę. To czynnik przy okazji koncertów najistotniejszy, więc ten na bemowskim lotnisku po prostu nie ma prawa się nie udać. Ale skąd owa charyzma się wzięła?
Niecierpiana macocha, liczne krzykliwe rodzeństwo, egzystencja pod jarzmem dominujących mężczyzn przekonanych, że słowo „seksowna“ stoi w opozycji do „inteligentna“, a za oknami paskudne przemysłowe Detroit. Od tego wszystkiego Madonna Ciccone (to nie pseudonim, tylko odziedziczone po matce imię) musiała uciec. Nadzieję na odmianę swojego losu wiązała z tańcem. Poza okazjonalnymi szkolnymi występami nie trenowała śpiewu. Wcale nie chciała być piosenkarką.
Gdy jednak trafia się do np. nowojorskiego klubu Danceteria, magia zaczyna działać. Przypomnijmy – Sade była tam kiedyś barmanką, panowie z Beastie Boys szoferami, a LL Cool J windziarzem. Madonnę odkrył tamtejszy DJ – Mark Kamins, producent singla „Everybody“. Załatwił jej kontrakt w Sire Records.
Karierę zbudowała na determinacji. Czuć ją w spojrzeniu, jakim obdarza nas na okładce wydanego w 1983 r. debiutanckiego krążka. Platynowe, nastroszone włosy, łańcuch na szyi – to nie był wówczas typowy wizerunek. Ale planowana w drobiazgach, ryzykowna, uparcie realizowana wizja własnej kariery się opłaciła. Krążek w Stanach Zjednoczonych przekroczył pięciomilionową sprzedaż. Następna płyta, oparta na dwóch niestarzejących się hitach – tytułowym „Like a Virgin“ i „Material Girl“ – to wynik dwukrotnie lepszy. Reszta jest już historią.
„Od popowych list przebojów przez MTV aż na srebrny ekran“ – podsumowała drogę Ciccone telewizja CNN, nazywając ją z przekąsem „zuchwałą syreną, marketingowym fenomenem, diwą filmową i matką w jednym“.