Spokojne zazwyczaj okolice Pałacu Festiwalowego robią się niebieskie od mundurów carabinieri, żeby wejść do stojącego obok dziennikarskiego Casina trzeba kilka razy otwierać przed ochroniarzami torby, bo do Wenecji zjeżdża Hugo Chavez — bohater zrobionego na kolanach dokumentu Olivera Stone’a „South of the Border”
Stone nie pierwszy raz znalazł się w Ameryce Południowej. Tu nakręcił „Salvador”, tu w 2004 roku zrealizował „Comandante” — panegiryk o Fidelu Castro. Pamiętam swojej przerażenie, gdy przeprowadzałam z nim wywiad po pokazie tego dokumentu na festiwalu berlińskim. Powiedział mi wówczas: „Co też pani mówi o braku wolności? A po co komu paszport w kieszeni? Niech pani pójdzie do kubańskiego przedszkola i zobaczy, jakie tam są szczęśliwe dzieci”.
Teraz Stone szuka szczęścia w Wenezueli. Twierdzi, że zrobił „South of the Border”, żeby odkłamać wizerunek Chaveza tworzony przez amerykańskie media. „Kiedyś Amerykanie z hasłem „wolności” na sztandarach atakowali Kubę. Dzisiaj nazywają Hugo dyktatorem” – mówi z off-u w swoim filmie. Chavez staje się dla niego symbolem zmian.
„To się już zaczęło, Oliver” – poklepuje go po ramieniu prezydent Wenezueli i opowiada o „rewolucji bolivariańskiej”, projekcie stworzenia latynoamerykańskiej wspólnoty, uniezależnienia się od Stanów, ale też wyznaczenia socjalistycznego kursu w polityce wewnętrznej.
Stone rozmawia z siedmioma południowoamerykańskimi przywódcami: Evo Moralesem, Lulą da Silvą, Crostiną Kitchnerem, Farnando Lugą, Rafaelem Correą, Raulem Castro i oczywiście Chavezem, który chwali się wzrostem produkcji kukurydzy, mówi o trudnej drodze do objęcia władzy, wspomina Che Guevarę. Za niektórymi z jego rozmówców stoją afery i skandale, ale Amerykanin na to nie zważa. Przechadza się po parku, żuje liście koki, z Evo Moralesem beztrosko gra w piłkę. Pokazuje demonstracje poparcia dla Chaveza. I wierzy, gdy prezydent Wenezueli zapewnia, że nie jest dyktatorem i nigdy nie miał krwi na rękach.