„Nie nazywajcie tego powrotem, spójrzcie, co wynalazłem”, śpiewa teraz w utworze „Last Days of Disco”. Ten wers podpowiada, że Robbie się nie zmienił, nadal jest mistrzem autoreklamy. Tym razem ma powód – nagrał świetny album.
Nie szuka nowych muzycznych lądów jak na nieudanej „Rudebox”, lecz trzyma się własnej ścieżki. Potwierdza, że jest artystą osobnym, czasem dziwacznym, ale bardzo utalentowanym i czerpiącym z najlepszych wzorów.
Williams lubi utwory grane z rozmachem; ma ego i predyspozycje na miarę najwspanialszych brytyjskich muzyków. W wykonanej z orkiestrą symfoniczną i chórem „Morning Sun” czerpie z balladowego dorobku Eltona Johna i nowatorskich produkcji The Beatles z lat 60. Znów uruchamia moc swej melancholii, oczarowuje nią, przelewa w słowa. Takie otwarcie to wyraźny sygnał dla starych fanów: nie bójcie się, porzuciłem egzotyczne pomysły, znów jestem trochę nieszczęśliwym, a trochę zabawnym facetem.
Nazwa płyta nawiązuje do głośnego utworu „Video Killed the Radio Star” Buggles z 1979 r., który symbolicznie rozpoczął erę popu. Nakręcony do niego wideoklip był pierwszym, jaki pokazała MTV. Williams odwrócił znaczenie tytułu – sugeruje, że telewizyjni celebryci zostaną pokonani przez artystów z krwi i kości. Postanowił zaprezentować prawdziwą wartość muzyki, odwołując się do ulubionych twórców i włączając elementy ich dorobku w swe utwory. To nie popis erudycji, ale wyznanie miłości do muzyki rozrywkowej i manifest autora, który wniósł do jej archiwów własny charakterystyczny styl.
Williams po raz pierwszy cofa się do czarnych brzmień lat 50. i 60. – słychać motywy rodem z Motown („Won’t Do That to You”) i naiwne balladowe tony typowe dla nurtu doo-wop („You Know Me”). Robbie posyła subtelne ukłony grupom Pet Shop Boys i Eurythmics („Las Days of Disco”), Depeche Mode („Difficult for Weirdos”), Davidowi Bowiemu („Deceptacon”), a nawet Mickowi Jaggerowi („Do You Mind”), choć ten ostatni utwór jest tylko naśladownictwem i powinien wylądować w szufladzie z odrzutami.