Na scenie każdą z ról odgrywa perfekcyjnie, wręcz pedantycznie. Nieskazitelna precyzja, z jaką realizuje plan, wydaje się imponująca, ale w rzeczywistości jest... felerem koncertu. Ta wspaniała i charyzmatyczna wokalistka nie zna naturalności, nie improwizuje. Być może nigdy nie cieszyła się spontanicznym muzykowaniem. Występuje od piątego roku życia, pod okiem surowego ojca, jak Jackson. W Las Vegas mówi publiczności, że od dziecka marzyła o scenie. Ale jak uwierzyć mechanicznie uśmiechającej się dziewczynie, wystylizowanej na futurystyczną Barbie?
Pozostaje się cieszyć jej talentem, zawodowstwem i widowiskiem. Kameralny koncert zaczęła ostro – od nowych przebojów: „Halo”, „Sweet Dreams” czy „If I Were a Boy”. Ubrana w rodzaj zbroi złączonej z gorsetem i sukienką, robiła wrażenie walecznej i nieokiełznanej Amazonki. Gdy dwie perkusistki uderzały mocno w bębny, ona była na podłodze, wypychała biodra i kręciła głową młynki. W balladzie „Irreplaceable” nie mogła usiedzieć na stołku, w refrenach aż podskakiwała i zaciskała pięści, śpiewając o tym, jak wyrzuca faceta za drzwi, bo ją zdradził. Potem z furii przeistoczyła się w potulnego kotka. W „Scared of Lonely” siedziała na schodach skulona, okryta kosmiczną togą.
Zaczęła się najnudniejsza odsłona wieczoru: Beyoncé w nowych balladach, jak „Satellites”, prezentowała romantyczne oblicze. I najświeższe muzyczne mody: chłodne brzmienie, uproszczoną melodykę. Te piosenki rozczarowują, są ubogie w porównaniu z soczystym r’n’b, który śpiewała później. To był sprint przez dynamiczne i seksowne utwory grupy Destiny’s Child. Nawiązywała do twórczości Elli Fitzgerald, widowisk Josephine Baker i Tiny Turner. W „Deja Vu” czy „Get Me Bodied” emocje i tempo są zawrotne. Wydaje się, że siła tych kompozycji ponosi Beyoncé, że muzyka przejmuje nad nią kontrolę. Ale to złudzenie – w jednej chwili wyhamowuje, opanowuje głos, poprawia fryzurę. I zmienia pozę.
[i]Beyoncé, I Am… Yours, DVD 2009[/i]