Po premierze „New Amerykah Part Two: Return of the Ankh” odezwał się chór maruderów narzekających, że Badu dziwaczeje. Myślę, że jest inaczej – nagrywając płytę, niepotrzebnie poszła na kompromis, próbując godzić artystyczne poszukiwania z wymaganiami rynku. Połowę albumu oddała na „cele publiczne”, drugą uwięziła w hermetycznej skrzynce jako „własność prywatną”.
W pierwszych utworach wróciła do stylu, który w latach 90. stał się jej wizytówką – neosoulowego minimalizmu, wysmakowanego i wzmocnionego intensywnym pulsem. Ta muzyka wchłania się łatwo, działa natychmiast i wywiera długotrwały efekt. „Window Seat”, „Turn Me Away (Get MuNNY)” czy „Gone Baby, Don’t Be Long” niosą jak łagodna fala, ale ich lekkość jest pozorna. Badu potrafi trzymać słuchacza w garści.
Jednak nie zawsze udaje się jej sprawić, by muzyka działała na zmysły i pobudzała do myślenia. Jest na tym krążku dość przykładów potwierdzających, że połączenie duchowego przekazu i estetycznych walorów może brzmieć wspaniale. Ale w drugiej części albumu wokalistka obiera radykalny kurs i serwuje swoją filozofię z nieznośną dosłownością. Obnaża się jak na klipie promującym płytę. Znika dystans, a wraz z nim – kompozycyjny ład. Wkracza muzyka zagmatwana, pełna zakrętów i zaburzeń rytmu. Te piosenki to już monologi wewnętrzne Badu – niezrozumiałe, chwilami bełkotliwe.
Przez to rozdwojenie muzyka traci – pierwsza część jest pozbawiona świeżości, niczym nie zaskakuje. Druga to gwałtowna eksplozja treści, pretensjonalna i udająca eksperyment. Badu dużo lepiej wyważyła proporcje na poprzedniej płycie – „New Amerykah Part I” miała może mniej słuchaczy, ale więcej sensu.
Erykah Badu, New Amerykah Part I: Return of The Ankh, Universal, 2010