Dyjak to prawdziwy bard w starym stylu: stoi na uboczu, nie jest obecny w mediach, nie zabiega o splendor. I do tego ma niesamowitą, straceńczą legendę. Z wykształcenia jest hydraulikiem, skończył tylko szkołę zawodową. Ale jako nadwrażliwiec chciał wyrażać swoje emocje w sztuce, zaczął więc śpiewać.
W 1995 r. zdobył nagrodę na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i nagrodę na świnoujskiej Famie. Dwa lata później wydał debiutancki album „Sznyty” i wtedy zaczął pić. Strasznie pić. Bywały miesiące, że żył jak kloszard, detoksy w szpitalach psychiatrycznych pomagały tylko na chwilę. Mimo to udawało mu się występować i nagrywać. Piosenki pisali dla niego znani autorzy, między innymi Jan Wołek czy Mirosław Czyżykiewicz.
Krótko po wydaniu albumu „Ostatnia” w 2004 r. przyszło kolejne załamanie. Dyjak próbował popełnić samobójstwo. Odratowano go cudem. I stał się cud następny – przestał pić.
Dziś śpiewa tak jak kiedyś: brudno, z chrypką, trochę niechlujnie. Jego piosenki, w których panuje nastrój muzyki Toma Waitsa, więziennych ballad i miejskiego folku, wciąż robią piorunujące wrażenie. W ubiegłym roku wydał świetny album „Jeszcze raz”. Ale na koncercie, na którym wystąpi ze swoim kwartetem, usłyszymy też starsze kawałki, np. świetną wersję słynnej „Ostatniej niedzieli” z repertuaru Mieczysława Fogga.