Nie ma przesady w stwierdzeniu, że na Torwarze zagra w sobotę jeden z najważniejszych zespołów lat 90. XX wieku.
Jego mózgiem od początku jest Liam Howlett. Londyńczyk był kształcony na klasycznego pianistę, acz opuścił pasaże i menuety dla bardziej współczesnych, wielkomiejskich brzmień.
Dał temu upust, stając za gramofonami w projekcie Cut To Kill. Gdyby żył w Stanach, byłby pewno cenionym didżejem. Ale przez Wielką Brytanię przetaczała się wówczas fala rave’u – hałaśliwej, hedonistycznej do bólu muzyki tanecznej. I Howlett jej uległ, by niedługo potem gatunek ów pochować.
Nie znosił bowiem monotonii, a jego producenckie pomysły zwykle wyprzedzały trendy. Z perkusją i basem poczynał sobie na tyle śmiało, że The Prodigy nazywani bywali prekursorami ery jungle’u. Pulsujący rytm łączył z dziwnymi samplami, wyszukiwanymi zarówno w dziecięcych teleturniejach, jak i korzennym jamajskim reggae sprzed dwóch dekad, co stało się wyznacznikiem dla ruchu bigbeatowego. Nie stronił też od rockowego instrumentarium, a jego działania zawsze cechowała punkowa nonszalancja hojnie podlana artystyczną wściekłością. Tę doskonale wizualizuje wizytówka kapeli – przerażający wokalista Keith Flint, jak mówiono: „Johnny Rotten ery techno”, obiekt nieustannych utyskiwań co bardziej konserwatywnych wyspiarskich telewidzów.
Przed koncertem jedno tylko pozostawia wątpliwości. I nie jest to wcale wydany przed rokiem, zbierający różne recenzje album „Invaders Must Die” – w końcu grupa trzyma w zanadrzu repertuar z najeżonych hitami, do dziś świeżo brzmiących, krążków „Music For The Jilted Generation” i „The Fat Of The Land”. Mam na myśli koncertową formę Brytyjczyków. O ile – w zgodnej opinii uczestników – pokazali w Krakowie, na co ich stać, o tyle występ w Gdyni okazał się rutynowy i wymęczony. Jeżeli panom wystarczy tylko sił (i chęci), by porwać warszawiaków, Torwar będzie jednym z najgorętszych miejsc na ziemi.