Jeśli za nowoodkryte gwiazdy jazzu uznać muzyków hinduskiego pochodzenia: saksofonistę Rudresha Mahanthappę i właśnie Vijaya Iyera, to festiwal spełnił swoje zadanie. Obok utytułowanych artystów jak Metheny, Elling i Pharoah Sanders przedstawił nową, ciekawą muzykę. Tyle, że obaj młodzi Amerykanie nie są w świecie nieznani. Od kilu lat mówi się o nich w superlatywach, jako o talentach zasługujących na szersze uznanie. Iyer przyjeżdżał do Polski z różnymi zespołami, a jego występ w duecie z Mahanthappą w marcu tego roku był wydarzeniem festiwalu Jazz nad Odrą we Wrocławiu. Natomiast zawiodły inne zespoły, które organizator imprezy Mariusz Adamiak zapowiadał jako swoich faworytów.
[wyimek][link=http://blog.rp.pl/marekdusza/2010/07/05/jazzowe-gwiazdy-nie-zawiodly/] Czytaj i komentuj na blogu[/link] [/wyimek]
Zupełnie nie przekonał mnie występ brytyjskiej grupy Portico Quartet. To muzyka pozbawiona charakterystycznych dla jazzu improwizacji, złożona z dźwiękowych plam tworzących zróżnicowane nastroje. Za oryginalne można uznać wykorzystanie kotłów stalowych, ale to dopiero podstawa do zbudowania muzyki przykuwającej uwagę. Nieco lepiej wypadli Amerykanie z zespołu Mostly Other People Do The Killing. Koncepcja mieszania różnych stylów jazzu z dodatkiem odrobiny szaleństwa zyskała poklask publiczności. Ale żeby był to jazz na wysokim poziomie artystycznym, sami muzycy muszą prezentować wysokie umiejętności, a tych zabrakło. Widać to było szczególnie jaskrawo, kiedy na scenę wyszedł kwartet saksofonisty Pharoaha Sandersa. Sam mistrz grał solówki o cudownym brzmieniu, przywołał ducha Johna Coltrane’a, pokazał, że uduchowione improwizacje zawsze będą solą jazzu. A kiedy na długie minuty oddawał pole swojemu zespołowi, napięcie nie słabło. Tak oto mieliśmy dwa zespoły w jednym: kwartet Sandersa i trio fortepianowe Williama Hendersona.
Sobotnie występy muzyków zespołu King Crimson przyciągnęły przede wszystkim miłośników progresywnego rocka i był to wieczór przygotowany specjalnie dla nich. Sądząc z entuzjastycznych reakcji publiczności koncert spełnił ich oczekiwania. Natomiast miłośnik jazzu podczas występów zespołów TU i Stick Man nie miał czego słuchać oprócz hałasu. Wirtuozi ciekawego w swej konstrukcji instrumentu o nazwie Chapman Stick będącego połączeniem gitary z basówką: Trey Gunn, Tony Levin i Michael Barnier byli tak zauroczeni możliwościami swych „patyków” ze strunami, że zapomnieli o muzyce. Ich zdolności do improwizacji ograniczyły się do stworzenia ściany dźwięku wstrząsającej Salą Kongresową. Najlepiej było ich słychać z zatkanymi uszami, co sprawdziłem nie tylko sam.
Siłowe rozwiązania w jazzie nigdy nie przypadły mi do gustu. A do tej kategorii muszę zaliczyć występ zespołu perkusistki Cindy Blackman Another Lifetime. Podziwiałem jej ekspresyjną grę, ale tylko w pierwszym utworze. Potem jej gra stała się monotonna, a kiedy okazało się, że jej perkusja zagłusza gitarę Vernona Reida, instrumenty klawiszowe Marca Cary’ego i gitarę basową Felixa Pastoriusa, syna legendarnego Jaco, występ stracił artystyczną wartość. A miał to być hołd oddany wielkiemu perkusiście Tony’emu Williamsowi. Tylko, że Williams był niezwykle finezyjnym twórcą przeróżnych podziałów rytmicznych i barw. A tych w grze Cindy Blackman nie było słychać. Na darmo czekałem, by usłyszeć solówkę młodego Pastoriusa. Może gra podobnie do ojca? Nie wiem. Jeśli przez ścianę rytmu nie przebija się nawet gitara rockmana Vernona Reida, to ewidentny efekt dominacji liderki. W jazzie rzadko spotykanej.