Minnelli zdobyła wszystkie zaszczyty i nie ma nic do ukrycia – stworzyła najbardziej osobisty program w karierze. Można nie lubić muzycznych kabaretów, ale pasja i szczerość Minnelli wystarczają, by zachwycić. Dziś nawet bardziej niż przed laty, bo trudno wskazać młode wokalistki, które potrafiłyby utrzymać napięcie i fascynację widzów w dwugodzinnym show, stojąc samotnie przy mikrofonie. I takie, o których można z przekonaniem powiedzieć, że kochają scenę.
Minnelli czerpie z dorobku wspaniałych kompozytorów i swych poprzedniczek, ale przede wszystkim z siebie. Na początku wieczoru śpiewa "I Would Never Leave You" – miłosną deklarację w sprawie muzyki i publiczności. Artystka, na zmianę wielbiona i zapominana, zwierza się: "Zawsze tu byłam, dokąd mogłabym odejść?". Słowa nabierają szczególnego znaczenia, gdy płyną z ust 64-letniej kobiety, czterokrotnie rozwiedzionej, która dziś poświęca się niemal wyłącznie pracy, niestrudzenie koncertuje i nagrywa.
Przy jej interpretacjach utworu Charlesa Aznavoura "What Makes A Man A Man" czy standardów takich, jak "He's Funny That Way", po plecach przebiega dreszcz: Minnelli potrafi przekonać, że doświadczyła wszystkiego, o czym śpiewa. Jest na zmianę komediantką, kobietą zalęknioną i spełnioną. Nie włączyła do koncertu utworów o miłości, lepiej wychodzą jej numery o zabójstwie męża ("If You Hadn't, You Wouldn't") i przyjaźni z samą sobą ("My Own Best Friend"). Liza puszcza oko, przecież jesteśmy w kabarecie.
[srodtytul]"New York" w Las Vegas [/srodtytul]
Drugi akt poświęciła Kay Thompson, swojej matce chrzestnej i kobiecie, która uczyła śpiewu całe studio Metro Goldwyn Meyer, z Frankiem Sinatrą i Leną Horne włącznie. Widowisko nabiera tempa, kurtyna idzie w górę, odsłaniając ukrytą dotąd w tle orkiestrę. Rozbrzmiewa szybki swing, a Minnelli w towarzystwie czterech młodych śpiewaków, kontynuujących tradycję męskich grup wokalnych z lat 40., tańczy, uwodzi i świetnie się bawi. Opowiada o pierwszych występach u boku matki – Judy Garland, wtrąca anegdoty, których dowcipne puenty podnoszą na duchu. A kończy tym, od czego każdy artysta zaczyna – marzeniem o karierze. Nie byle jakiej, tylko nowojorskiej. Kolejne wersy "New York, New York" śpiewa jak listę swoich dokonań. W tej piosence budzą się wszystkie jej siły i temperament. Wygląda, jakby dopiero się rozgrzewała.
Na scenie w Las Vegas jej sojusznikiem i dobrym duchem był główny akompaniator Billy Stritch. "Dzieciak, a gra jak staruszek, zna wszystkie chwyty" – pomyślała, gdy po raz pierwszy usłyszała go w barze. Wybiegła wtedy z prób w Carnegie Hall, głodna jak wilk i zdenerwowana, bo bezskutecznie szukała aranżera serii koncertów. Jak się później okazało, wyprzedano je na pniu. Trzy tygodnie przy kompletach na widowni, wielki sukces, jeden z wielu jej powrotów. Ze Stritchem współpracuje od 19 lat. Właśnie nagrali jazzowy album "Confessions", trochę przypominający ostatnie nagrania Barbry Streisand z płyty "Love Is the Answer". Tu także najważniejsza jest intymna atmosfera i prostota aranżacji – poczucie bliskości, nie show.