Czym mogą nas jeszcze zachwycić Nowojorczycy podczas trzeciej wizyty w Warszawie w ciągu dekady? Niezmiennie są świetnym zespołem, o czym świadczyło wczoraj kilka lirycznych epizodów „Don Juana” Straussa, brzmienie instrumentów dętych w drugiej części IV Symfonii Brahmsa czy monumentalny wstęp do passacagli z tego dzieła.
Zagadką przed koncertem był nieznany nam dyrygent Alan Gilbert. A przecież jeśli ktoś tuż po czterdziestce zostaje szefem Nowojorczyków, zasługuje na baczną uwagę. Przez następnych kilka dekad powinien odgrywać ważną rolę w muzycznym świecie.
Koncert Nowojorczyków w Filharmonii Narodowej Alan Gilbert poprowadził z pamięci, co już świadczy o jego umiejętnościach. Umie utrzymać zespół w ryzach, emanuje od niego pozytywna energia, która udziela się muzykom.
Jednocześnie Alan Gilbert nieustannie pędzi do przodu, co sprawia, że koncert pod jego batutą staje się dynamiczny, ale momentami powierzchowny. Jest przedstawicielem nowej generacji dyrygentów, którzy są jak menedżerowie sprawnie zarządzający całością, ale nie wnikający zbytnio w głąb muzyki.
Nowojorczyków słuchało się wczoraj z dużą przyjemnością, ale i z pewnym niedosytem. We fragmentach z „Tristana i Izoldy” Wagnera brakowało emocji i powiewu śmierci wszechobecnego w tej muzyce. IV Symfonia Brahmsa skrzyła się błyskotliwymi efektami, ale wiele momentów nie zostało interpretacyjnie w pełni wykorzystanych.