W piątek w Filharmonii Narodowej koniec splótł się z początkiem. Dzieło Krzysztofa Pendereckiego zamknęło obchody chopinowskiej rocznicy, ale samo z kolei rozpoczęło nowe życie. W trzyczęściowej kompozycji otrzymaliśmy godzinę muzyki z dramatycznymi kulminacjami, choć zgodnie z podtytułem dominuje nostalgia.
[wyimek] [link=http://blog.rp.pl/zkulturanaty/2010/09/03/z-kultura-na-ty/]Z kultura na Ty - Poleć swoje wydarzenie kulturalne[/link] [/wyimek]
To utwór dojrzałego twórcy, który może pozwolić sobie na rodzaj zabawy ze słuchaczami. Do „Pieśni zadumy i nostalgii” włączył trzy liryki, które napisał w czasach studenckich. Jakby, przebywszy skomplikowaną drogę od awangardy do tradycji, chciał powiedzieć: zawsze byłem sobą. Ale jest to też inny Penderecki. „Powiało na mnie morze snów. Pieśni zadumy i nostalgii” to najbardziej wyciszona kompozycja wśród jego dzieł wokalno-orkiestrowych. Pokrewna z nostalgiczną VIII Symfonią, ale i odmienna poprzez odniesienia do Debussy’ego czy Szostakowicza z XIV symfonii.
Po dziełach pisanych na zamówienie świata Penderecki dał po latach utwór do polskich wierszy. W 22 tekstach poetów różnych epok melodyka polszczyzny była dla niego najistotniejsza. Rozpisał całość na olbrzymi zespół, ale poza patetyczno-posępnym finałem instrumentalna tkanka jest tu pięknie rozrzedzona, a wejścia chóru najczęściej subtelne. Najważniejsi są śpiewacy, ich opowieści o zaklętym ogrodzie, nocy i ojczyźnie widzianej z oddali.
Zapewne nieraz będziemy mieli okazję obcować z tym utworem, bo zasługuje na to. Jest prosty, choć bogaty w niuanse, emocjonalnie wyrazisty i bardzo osobisty.