Carlus Padrissa kocha muzykę, potrafi jej słuchać. Kiedy jednak jakieś dwa lata temu zaczął mi opowiadać o wirusie komputerowym atakującym „Trojan”, nie bardzo byłem przekonany. Od początku wiedziałem natomiast, że nie powinniśmy robić przedstawienia tradycyjnego. Zaczęliśmy więc dyskutować, a ja w takich sporach jestem wprawiony, często pracuję z reżyserami, którzy chcą robić supernowoczesny teatr. Nieraz wręcz skaczemy sobie do oczu.
[b]A lubi pan pracować z Mariuszem Trelińskim?[/b]
Tak, teraz rozmawiamy o trzech, czterech tytułach, które chcielibyśmy zrealizować w Petersburgu, Nowym Jorku i oczywiście w Warszawie. Operę Narodową zaczynam wpisywać do miejsc mojej pracy, choć staram się, by nie było ich zbyt wiele. Poza macierzystym Teatrem Maryjskim są London Symphony Orchestra, Metropolitan Opera w Nowym Jorku i Wiedeńscy Filharmonicy, oraz okazjonalnie Berlińscy Filharmonicy, Chicago Symphony i La Scala. W Operze Narodowej mam przyjaciół, z dyrektorem Waldemarem Dąbrowskim znamy się już ze 12 lat, z Mariuszem Trelińskim zrobiłem kilka przedstawień. Ale doby nie da się rozciągnąć, na premierę „Trojan” przyjechałem do Warszawy wprost z festiwalu w Izraelu.
[b]W przyszłym roku ma pan wrócić do Warszawy, tym razem z Teatrem Maryjskim i przedstawieniami „Wojny i pokoju” Prokofiewa.[/b]
Wystawiliśmy w Teatrze Maryjskim „Króla Rogera” w reżyserii Mariusza Trelińskiego, byliśmy z tą inscenizacją na festiwalu w Edynburgu. To ważne, by widzom w Petersburgu przybliżyć najlepszą polską muzykę, na koncertach grywamy utwory Pendereckiego czy Lutosławskiego. Teraz chcielibyśmy pokazać polskiej publiczności któreś z rosyjskich dzieł. Jedną z naczelnych idei całej mojej działalności jest promowanie utworów rzadko wykonywanych, mniej znanych, a bardzo wartościowych. Wielka opera „Wojna i pokój” z pewnością do takich należy.
[i]rozmawiał Jacek Marczyński[/i]