Przegrywamy już nawet z telenowelami z Brazylii, Argentyny i Kolumbii. Tam toczy się przynajmniej jakaś akcja, a ludzie od czasu do czasu podnoszą cztery litery z salonowych kanap, kuchennych taboretów czy biurowych foteli. Bohaterowie polskich seriali wrastają nawet w te samochodowe. Kiedy autorzy dialogów czują, że czas zmienić miejsce akcji, bo za chwilę uśnie ostatni z telewidzów, przerzucają ją na parking. On i ona idą więc do samochodu, on będzie ją podwoził, więc muszą o tym chwilę porozmawiać. Wsiadają, gadają, wreszcie kluczyk ląduje w stacyjce. Kiedy po krótkiej przebitce na inne gadające głowy akcja powróci do auta, nadal będą na parkingu, tyle że docelowym.
Uważam Rze w Internecie: www.uwazamrze.pl
– Przyjadę po ciebie – powie on. – Czy to nie kłopot – zapyta ona. Jaki kłopot? Problem byłby wtedy, gdyby trzeba było zrezygnować z samochodu i rozmawiać np. w parku. Jak wtedy zdynamizować akcję? Ile razy może przejechać obok ławki dziecko na rowerku, jak długo można pokazywać tego samego psa? Doprawdy, inwencja twórców polskich telenowel dawno nie była tak uboga. Przy dzisiejszych produkcjach nawet prehistoryczna „Wojna domowa" Jerzego Gruzy musi zniewalać inscenizacyjnym rozmachem.
Jeśli dzisiaj polskie kino od Hollywood dzieli przepaść, w przypadku seriali trzeba mówić o wszechświecie. Są w naszych telewizjach gwiazdy, jak doktor House, bohaterowie „Chirurgów" czy „Gotowych na wszystko". I jest czarna dziura, w której doktor Lubicz przez pół odcinka myje ręce przed obiadem, a rodzina Mostowiaków wyznaje sobie „m jak miłość" we wszelkich możliwych konfiguracjach: tato mamie, mama ciotce, ciotka babci, babcia wnuczkowi, wnuczek psu. Potem wszyscy spotykają się na rodzinnym obiedzie, a gdy rozjadą się do domów, zaczną dzwonić. Tato do mamy, mama do ciotki...