To dopiero trzecia od II wojny inscenizacja w Polsce ostatniego i chyba najważniejszego dramatu Richarda Wagnera. W "Parsifalu" raz jeszcze zebrał ulubione postaci, wyłożył swoją filozofię i dodał muzykę splecioną z wielu motywów, a jego słynne niekończące się melodie wynurzają się jak z otchłani wszechświata.
Nadać takiemu dziełu kształt sceniczny to zadanie karkołomne, co nie znaczy, że niewykonalne: "Parsifal" poza Polską wiedzie bogate życie teatralne. Dowodów na to dostarcza inscenizacja w Operze Wrocławskiej. Reżyser Georg Rootering powielił bowiem kanon wypracowany przez wnuków kompozytora i obowiązujący na festiwalach w Bayreuth przez drugą połowę ostatniego stulecia.
Jest to teatr płaszczyzn geometrycznych (Rootering wybrał okrąg) z bezkresem w tle. Niedookreśloność miejsca i czasu akcji nadaje Wagnerowi walor uniwersalny. A styl z Bayreuth przeszedł na wszystkie sceny niemieckie, a potem dalej. Tylko najwybitniejsi inscenizatorzy, jak Peter Konwitschny, mieli odwagę się im przeciwstawić. Dopiero głośne inscenizacje ostatniej dekady (Christopha Schlingensiefa, Stefana Herheima, także Krzysztofa Warlikowskiego w Paryżu) przełamały ten sposób podejścia do "Parsifala".
Georg Rootering nie należy do niemieckiej ekstraklasy reżyserskiej, w swym pierwszym "Parsifalu" wolał pójść sprawdzonym torem. Jest wszakże artystą doświadczonym, więc zrobił spektakl o zwartej konstrukcji i bardzo uczłowieczył bohaterów.
Rycerze Świętego Graala stali się zwykłymi ludźmi, włócznia, którą przebito Chrystusa, i kielich z Ostatniej Wieczerzy – to rekwizyty. Wierzymy jeszcze w ich cudowną siłę, ale "Parsifal" opowiada o ludzkiej wędrówce przez życie, o poszukiwaniu miłości i wiary, próbie wpływania na bieg wydarzeń i tęsknocie za idealnym światem.