Korespondencja z Cannes
Tak zdezorientowanych krytyków nie widziałam w Cannes od lat. Gdy po pokazie prasowym dziesiątki dziennikarzy telewizyjnych łapały widzów z prośbą o wypowiedź, ci na ogół rozkładali bezradnie ręce. Arcydzieło czy kicz? – to pytanie najczęściej słychać było w kuluarach Pałacu Festiwalowego.
Terrence Malick mierzy się w „Drzewie życia" ze wszystkim, co w życiu najważniejsze. Narodzinami, miłością, dzieciństwem, szczęściem, rozpaczą, śmiercią. A także z naturą i wiecznością. Bohater filmu Jack O'Brien odniósł sukces jako architekt, ale wśród wieżowców ze stali i szkła zaczyna czuć się zagubiony. Wraca myślami do świata, w którym wyrósł: do autorytarnego ojca, wspaniałej, kochającej matki, młodszych braci. Spokojna z pozoru rzeczywistość Teksasu z przełomu lat 50. i 60. pełna jest napięć i agresji, konfliktów, jakie towarzyszą życiu rodzinnemu i dorastaniu. A nad wszystkim unosi się tragedia – śmierć jednego z braci, Jacka, która każe bliskim zmierzyć się z Bogiem. Spytać: Dlaczego? Gdzie wtedy byłeś?
W tym filmie wspomnienia z lat 50. są częścią wieczności, Malick wplata je w wizje przedpotowych dinozaurów i strzelistych domów. Ale także w to, co dzieje się w naszym umyśle, gdzie zakodowane jest doświadczenie wszechświata. A więc kicz czy arcydzieło? Może zresztą ani jedno, ani drugie. Może film, w którym każdy znajdzie cząstkę własnego niepokoju, a także pytania o to, jakie młodzieńcze marzenia pogrzebał, jak zmierzył się ze śmiercią tych, po których odejściu wali się świat.