Główna nagroda festiwalu przypadła filmowi wizjonerskiemu przypominającemu, że kino może być sztuką, która niepokoi i zadaje ważne pytania.
Terrence Malick jest twórcą nieprzewidywalnym. Po wielkich sukcesach w latach 70. zniknął z kina na 20 lat. Dzisiaj znów robi filmy, ale nie zajmuje się ich promocją, unikając wszelkich kontaktów z mediami. Złotej Palmy też nie odebrał osobiście. W „Drzewie życia" pokazał rodzinę żyjącą w Teksasie w latach 50., która nie może sobie poradzić ze stratą dziecka. Jej ból Malick wpisuje w historię świata, zapełniając ekran wizjami tworzenia świata: konstytuującej się materii i obrazami ewolucji od przedpotopowych gadów. Do filmu Malicka idealnie pasują słowa innego bohatera festiwalu, Larsa von Triera: „Bóg przeżył radość stworzenia, ale nie zastanowił się, co z tym wszystkim zrobić potem".
„Drzewo życia" wzbudziło skrajne reakcje widzów – od zachwytów po odrzucenie. Niewątpliwie jest jednak dziełem niepokojącym, które długo zostaje w pamięci. Podobnie jak „Melancholia" Larsa von Triera. Myślę, że gdyby nie afera, jaka narosła wokół wypowiedzi reżysera na temat jego niemieckich korzeni i zrozumienia dla Hitlera, film miał szansę zdobyć jedną z głównych nagród. Reżyser, sam walczący z depresją, przejmująco opowiedział o cierpieniu i niemocy, która obezwładnia tak, że śmierć staje się wybawieniem. Koniec świata nie przeraża, lecz przynosi ulgę.
Aktorka za reżysera
Z problemu Triera, ogłoszonego osobą niepożądaną na festiwalu, jury wybrnęło dyplomatycznie. Nagrodziło aktorkę Kirsten Dunst, która w „Melancholii" brawurowo zagrała alter ego reżysera.