Na nic skala, gdy brak czucia, dykcji, rozbawienia, to znów rozpaczy w głosie, jakiegoś zafascynowania tą a nie inną rolą. Na nic skala, gdy reżyser wpółubranej wić się każe po ustawionej na scenie kanapie (do niej wrócimy), czy biegać rękami w tył wyrzuconymi. Zamierzony najpewniej tragizm smakuje farsą i uśmiech gorzki przywołuje w kąciki ust. A miało być tak pięknie.
Głosowo spektakl ratują panowie – Grokholskyi pozwala nam uwierzyć, że Alfred rzeczywiście ma dla głównej bohaterki pewne uczucia (niezbyt gorące, ale jednak), zaś Kowalski (w roli jego ojca) jest nader przekonujący. Aktorzy w operze – dwaj, może trzej panowie, dzięki którym spektakl zyskuje na wiarygodności. W tle chórek, bo nie chór przecież, dziewcząt o ledwie słyszalnych, efemerycznych głosikach i mężczyzn, od których trudno uzyskać wsparcie. Całość, wymieszana z baletem, ciągnie go w dół i nawet duet z opowieści o torreadorze wygląda nieco mdławo.