Przy wejściu do hotelu Thermal wisi plakat "Księstwa" zaprojektowany przez Andrzeja Pągowskiego. Wielki kartofel wycięty na górze w kształt przypominający koronę. Z oka, które wygląda jak blizna, leci strużka krwi. Trudno o bardziej wnikliwą recenzję filmu Andrzeja Barańskiego.
Polska wieś w kinie jest bohaterką komedii lub obrazów magicznych i pełnych liryzmu, gdzie staje się symbolem ucieczki od gwaru świata. Widz może wybierać między poetyckimi filmami Jana Jakuba Kolskiego i Witolda Leszczyńskiego a Pawlakami i Kargulami bijącymi się o miedzę w cyklu Sylwestra Chęcińskiego czy bohaterami sielskich opowieści Jacka Bromskiego ze wschodnich kresów. Może też obejrzeć seriale telewizyjne epatujące swojskością wieśniaków z Wilkowyj albo romansami znad rozlewiska.
"Księstwo" Andrzeja Barańskiego odchodzi od tych stereotypów. Także dzięki temu, że scenariusz powstał na podstawie autobiograficznego cyklu "Księstwo" Zbigniewa Masternaka, który w "Chmurołapie" opisywał dzieciństwo, w "Niech żyje wolność" – wczesną młodość chłopaka wyjeżdżającego ze świętokrzyskiej wsi do miasta, a w "Scyzoryku" – jego próbę odnalezienia się we Wrocławiu.
Czarno-białe "Księstwo" to dla widza niełatwe doświadczenie. Poraża prawdą. Nielukrowaną, podaną bez znieczulenia.