Zobacz galerię zdjęć
Zespół Teatru Polskiego ma do wypełnienia cztery godziny i gdyby nie znakomite aktorstwo, m.in. Haliny Rasiakówny, Ewy Skibińskiej, Anny Ilczuk, i kredyt zaufania dla reżysera – na widowni odbyłby się happening pt. „Zbiorowe wychodzenie z teatru". A tak, czekaliśmy jak idioci, co wyniknie z kolejnego etapu odkrywania zagadki człowieczeństwa.
O idiotyzmie spektaklu, raz kokieteryjnie, innym razem prowokacyjnie, wspominali aktorzy, namawiając, byśmy nie ograniczyli się do patrzenia, tylko włączyli do gry: obnażyli razem z nimi – w przenośni i dosłownie.
Wnioski są takie, że teatr daje sobie radę bez iluzji, jednak bez autora przypomina portal społecznościowy, gdzie wnikliwe obserwacje mieszają się z bełkotem, kabotyństwem i pornografią. Jednocześnie Lupie udało się zedrzeć z aktorów maski i kostiumy, by pokazać samotność człowieka. Coraz trudniej nam się porozumieć, szanować, kochać. Coraz częściej dominuje egoizm i pycha, które każą myśleć i mówić o sobie.
Tym samym reżyser dokopał się do korzeni aktorstwa w życiu i na scenie. W jednej z najlepszych sekwencji Anna Ilczuk wyznaje, że gdyby nie gra, świat byłby nie do wytrzymania. Nawet nie miałaby siły udawać, że kogoś kocha. Wstrząsa motyw Auschwitz: uświadamia zło ludzkiej natury i to, do czego prowadzi pokusa narzucania własnego porządku innym. Wojciech Ziemiański gra współczesną odmianę sfrustrowanego mieszczanina, który chce być mocnym człowiekiem. W finale wyciąga pistolet, by zmusić do moralnego zachowania zdegenerowanych, jego zdaniem, młodych ludzi.
Z pistoletem niemal przy głowie doceniamy wartość wolności. Ale oglądając pogoń za nowymi formami narracji, trudno nie zauważyć, jak kuriozalnie wygląda nagość aktorów, którzy po zdjęciu bielizny nie mogą uwolnić się z pasów przytrzymujących nadajniki mikroportów. Cóż, elektroniczne środki komunikacji podniecają niektórych bardziej niż seks.