Czyli spektakl jest po to, by politycy postawili sobie granice?
Nie jestem pewna, czy go obejrzą.
Powinni, to pierwsze przedstawienie Teatru TV po wyborach.
Jednak trzeba pamiętać, że to sztuka. Owszem, pokazująca mechanizmy nieobce politykom w żadnym kraju, ale najpierw warto się jej przyjrzeć jako propozycji artystycznej, a nie publicystyce.
Gra pani Meredith, minister spraw wewnętrznych w rządzie Wielkiej Brytanii. Ona też przeżywa w sztuce getsemani?
Jest uosobieniem tego określenia. Należy do ludzi niecofających się przed niczym, ma jasno wyznaczone cele. Sama przed sobą niespecjalnie lubi się przyznawać do jakichkolwiek skrupułów. Gdy dochodzi do afery, może stracić stanowisko. Ale nie składa urzędu, tylko walczy, choć wie, że może wiele przegrać. Decyduje się stanąć u boku zdemaskowanego męża. Gdyby sytuacja ze Straussem-Kahnem zdarzyła się przed naszą realizacją, to na pewno byśmy się do niej odwoływali. Ale i tak nie trzeba było się szczególnie starać, by znaleźć nawiązania do naszej rzeczywistości. Kiedy w hotelu na Krakowskim Przedmieściu kręciliśmy scenę z Piotrkiem Adamczykiem jako premierem, mówił tekstem Hare'a: „Zobacz, tłum się buntuje, musimy coś z tym zrobić". W tym samym czasie słychać było dobiegające z ulicy kanonady okrzyków, a jak wyjrzeliśmy – zobaczyliśmy transparenty protestujących. To była rzeczywistość, która wdarła się w sztukę napisaną przez brytyjskiego dramaturga. To znaczy, że umiejętnie pokazał mechanizmy władzy, relacje i zależności między jej ludźmi. Zmieniają się tylko lokalne realia.