Jeśli chcecie wiedzieć, skąd wzięły się słodkie melodie Belliniego, wielkie duety Rossiniego czy popisowe arie Donizettiego, jedźcie do Teatru Wielkiego w Poznaniu obejrzeć „Demetria". Wszystko znajdziecie w operze skomponowanej w 1823 r. przez człowieka, którego nazwisko nic nie mówi widzowi.
Nazywał się Johann Simon Mayr albo z włoska: Giovanni Simone, bo, choć był Niemcem, ukochał Lombardię. Konsekwentnie odrzucał propozycje dyrektorowania najlepszym teatrom Europy. Nie chciał opuszczać Bergamo, gdzie miał dom i szkołę, więc choć napisał 70 oper, nie zyskał szerszej sławy.
W swej drugiej ojczyźnie był ceniony, nazwano go niemieckim ojcem włoskiej opery. Odkrył i wykształcił Donizettiego. Gdy zmarł w 1843 r., na pogrzeb przyjechali Rossini i Verdi, bo też czerpali inspirację z jego pomysłów. Mayr przeprowadził ulubioną sztukę Włochów z XVIII-wiecznego klasycyzmu w romantyczne XIX stulecie.
Słuchając niewystawianego od lat „Demetria", mamy wrażenie, że wszystko w nim dobrze znamy. Tyle tylko, że w lepszej wersji. U Rossiniego duety są wulkanem emocji, melodie Belliniego – jeszcze słodsze, a targani namiętnościami bohaterowie Donizettiego są prawdziwi. Nieraz uczniowie i następcy przerośli nauczyciela, któremu wiele zawdzięczają. Mayr jest tego kolejnym przykładem.
Należałoby znacznie głębiej wniknąć w materię „Demetria", żeby uzasadnić tę premierę. Z uwertury dałoby się zrobić muzyczny klejnocik, gdyby argentyński dyrygent Facundo Agudin zechciał wycyzelować szczegóły i zmusić orkiestrę do precyzyjnego grania. W recytatywy i arie można tchnąć życie, gdyby wykonawcy uwierzyli w taką możliwość.