Gdy budzą się demony" – opowieść o hiszpańskim świętym Kościoła katolickiego i założycielu Opus Dei Josemarii Escrivie – wydaje się całkiem innym pana filmem od dotychczasowych, z których w Polsce najbardziej znanymi są „Pola śmierci" i „Misja". Czy porównałby go pan z którymś ze swoich ekranowych dokonań?
Moje filmy ewoluują i wypływają jeden z drugiego. Pokazuję w nich, jak ludzie zachowują się w ekstremalnych warunkach politycznych, wpływających na ich życie. „Pola śmierci" dotyczyły wagi osobistych wyborów, jakie podejmujemy. „Misja" – ich konsekwencji. W „Gdy budzą się demony" chciałem opowiedzieć o tym, co to znaczy być człowiekiem, czym są miłość i przebaczenie. To także film o podjęciu kluczowego dla naszego życia wyboru. Dawni koledzy z seminarium, Josemaria i Manolo – postać fikcyjna, w chwili wybuchu wojny domowej w 1936 r. stają po dwóch stronach barykady. Escrivá opowiada się za pogłębianiem życia duchowego, a Manolo przyłącza się do faszystowskiej Falangi, wybierając politykę, pożądanie i przemoc. Ale według mnie nie można podejmować właściwych wyborów pod presją, nie będąc wolnym.
Czy w czasach hiszpańskiej wojny domowej trudniej było wybrać swój los niż dziś?
Myślę, że łatwiej, ale tylko dlatego, że do wyboru były dwie opcje. Właściwie trzy, bo pozostawało jeszcze nie stawać po żadnej ze stron. Dziś życie wygląda zupełnie inaczej. Stało się mniej przejrzyste, bardziej skomplikowane. To, co budzi mój sprzeciw, a przybiera na sile już od wielu lat, to industrializacja gospodarki i polityki. Traktuje się ludzi jak przedmioty, które można w każdej chwili wyrzucić, zastępując innymi, jakby byli zepsutymi lub niepotrzebnymi już więcej trybikami w maszynie. Brakuje podejścia humanistycznego, duchowego. Słyszy się, że nie ma ludzi niezastąpionych. To nieprawda i należy się przeciwstawiać takiemu traktowaniu człowieka. Jest to podejście typowe dla systemów totalitarnych.